czwartek, 17 grudnia 2015

"Lisy" buszują w Premier League



         Obecny sezon Premier League bardziej niż poważną ligę piłkarską przypomina środowe losowanie Lotto. W zasadzie w każdą sobotę na scenę mógłby wychodzić ładnie ubrany gość i z pełną powagi miną ogłaszać: "Proszę państwa, w tej kolejce Premiership wylosowano następujące wyniki...". Nie ma bowiem tygodnia, podczas którego nie bylibyśmy świadkami sensacyjnych rozstrzygnięć. Największym rozczarowaniem jest oczywiście londyńska Chelsea, podopieczni Jose Mourinho punktują bowiem mniej więcej tak, jak swego czasu Robert Mateja punktował na mamuciej skoczni. Nie lepiej wygląda tu Newcastle United, który latem wydał na transfery ogromne pieniądze tylko po to, by bić się z Sunderlandem oraz Aston Villą o miano czerwonej latarni ligi (choć akurat podopieczni McClarrena zanotowali ostatnio dwa cenne zwycięstwa i nieco poprawili swoją ligową sytuację). Na drugim biegunie znajduje się natomiast chociażby Crystal Palace. Podopieczni Alana Pardew mają już na rozkładzie kilka teoretycznie mocniejszych (a także bogatszych) ekip, a wcale nie wyglądają na drużynę, która miałaby stracić impet. Drugim tak ogromnym zaskoczeniem jest Leicester City.
           
            No właśnie, Leicester... Jeszcze kilka miesięcy temu "Lisy" były głównym kandydatem do spadku z Premiership. Drużyna z King Power Stadium grała katastrofalnie, przez zdecydowaną część sezonu okupując miejsce w strefie spadkowej. Jak wszyscy pamiętamy, ówczesny menedżer Leicester – Nigel Pearson – zaliczył piorunującą końcówkę sezonu. Drużyna punktowała wówczas z częstotliwością klubu bijącego się o grę w Lidze Mistrzów, dzięki czemu zamiast do ostatniej kolejki walczyć o ligowy byt, zakończyła rozgrywki na bezpiecznym, 14. miejscu. W nagrodę za utrzymanie Pearson otrzymał... wypowiedzenie. Rzecz jasna nie zdecydowały o tym względy czysto sportowe, ale niesmak pozostał.

            Dla fanów "Lisów" odejście Pearsona było dużym ciosem. I nim zdążyli się po nim otrząsnąć, kolejny raz dostali obuchem w łeb (a przynajmniej tak się wtedy wydawało). Na King Power Stadium zawitał bowiem Claudio Ranieri, szkoleniowiec słynący z tego, że gdziekolwiek się nie pojawiał, ugrywał wicemistrzostwo kraju (stąd ksywka "The Second One"). W zasadzie nikt – poza działaczami Leicester – nie wierzył, że drużyna pod wodzą Ranieriego może odpalić. Spodziewano się raczej rozpaczliwej walki o utrzymanie.


            Włoski szkoleniowiec udowodnił jednak, że skreślono go zdecydowanie za szybko. Pod jego batutą zespół wzniósł się na jeszcze wyższy poziom niż prezentował w końcówce ubiegłych rozgrywek. "Lisy" w 16 dotychczasowych spotkaniach przegrały tylko raz, gromadząc przy tym aż 35 punktów i wygodnie rozsiadając się w fotelu lidera Premier League. Jest to oczywiście wielka sprawa, ale ważne jest również to, iż drużyna gra naprawdę ładnie dla oka, widowiskowo. Riyad Mahrez stał się jedną z rewelacji pierwszej fazy rozgrywek, Jamie Vardy – choć już w poprzednim sezonie prezentował się nieźle – jest aktualnie zdecydowanym liderem tabeli strzelców, nawet Robert Huth wygląda na w miarę poważnego defensora. Ranieri zapowiada jednak: "Vardy zostaje z nami. Nikt nie odejdzie w styczniu, ani Riyad Mahrez, ani Jamie, ani Jeffrey Schlupp. Nikt.". I trudno mu się dziwić, Leicester wreszcie wygląda bowiem na całkiem poważny klub, w którym kadra zespołu budowana jest z głową, towarzyszy temu jakaś myśl przewodnia. I jeśli wszyscy na King Power Stadium będą wciąż działać z taką rozwagą, a piłkarze nie spoczną na laurach, to "Lisy" pod wodzą "The Second One" staną się poważnym kandydatem do gry w europejskich pucharach.  

poniedziałek, 14 grudnia 2015

Cyrk na kółkach rodem z Marsylii

          

         

          Olympique Marsylia pokonał w niedzielę Saint-Etienne w meczu wyjazdowym w ramach 15. kolejki francuskiej Ligue 1. Bynajmniej nie ma jednak powodów do zadowolenia. Dla ekipy ze Stade Velodrome było to bowiem dopiero piąte zwycięstwo w bieżącym sezonie, a sama drużyna w najmniejszym stopniu nie przypomina zespołu, który przez większą część ubiegłych rozgrywek zachwycał swoją grą całą Europę. Zresztą klub z Lazurowego Wybrzeża jest idealnym przykładem tego, jak dynamicznie zachodzą w futbolu różnego rodzaju zmiany i jak szybko ze szczytu można trafić na sam dół. Co zatem miało wpływ na tak fatalny sezon, który jak do tej pory notują piłkarze OM?

            Tak naprawdę włodarze Marsylii pierwszy duży błąd popełnili już kilkanaście miesięcy temu. Od dawna było bowiem wiadomo, że po zakończeniu sezonu 2014/2015 kontrakty kończą się dwóm kluczowym zawodnikom zespołu: Andre-Pierre Gignac'owi oraz Andre Ayew. W przypadku Gignaca stanowisko klubu było jasne – umowa z zawodnikiem nie zostanie przedłużona, gdyż klubu nie stać na opłacanie tak wysokiego kontraktu. Z Ayew sprawa wyglądała zupełnie inaczej. Syn Abediego Pele jest wychowankiem Marsylii, zawsze był mocno związany z klubem i nigdy nie zabiegał o odejście. Problem w tym, że działacze ze Stade Velodrome zaproponowali swojej gwieździe... niższe zarobki niż dotychczas, co reprezentant Ghany potwierdził świeżo po transferze do swojego nowego klubu, którym okazało się walijskie Swansea. Nic więc dziwnego, że negocjacje w sprawie podpisania nowego kontraktu zakończyły się fiaskiem, a sam Ayew zdecydował w końcu o transferze do Premier League.

            Marsylia „powitała” zatem letnie okienko transferowe bez dwóch kluczowych zawodników.
Problem polegał jednak na tym, że zamiast uzupełnić luki po odejściu swoich gwiazd, klub zdecydował się na wytransferowanie kolejnych ważnych ogniw. Do FC Porto trafił Giannelli Imbula – jeden z najlepszych środkowych pomocników w lidze francuskiej, kierunek na Londyn (a dokładnie West Ham) obrał Dimitri Payet – król asyst ubiegłego sezonu (16 ostatnich podań), Lazurowe Wybrzeże na północną Anglię – a dokładnie Newcastle United – zamienił natomiast Florian Thauvin. Jeśli do tego dodamy, że klub wraz z końcem sezonu opuścili Rod Fanni oraz Jeremy Morel to wychodzi, że z Marsylii odeszło aż siedmiu zawodników, którzy mogliby z powodzeniem grać w pierwszym składzie.

            Działacze OM poczynili wprawdzie liczne próby wzmocnienia składu, ale w praktyce były to raczej nieudolne próby załatania ogromnych dziur kadrowych. Do klubu trafili m.in. Rolando, Paolo de Ceglie czy Javier Manquillo, ale trudno uznać tych graczy za realne wzmocnienia. Większość z nich była bowiem rezerwowymi w swoich klubach, grając przy tym naprawdę rzadko. Jedynym zawodnikiem, któremu faktycznie udało się załatać dziurę po swoim poprzedniku jest Lassanna Diarra. Ściągnięty za darmo były zawodnik m.in. Realu Madryt czy Arsenalu bardzo dobrze wprowadził się do nowego zespołu i w zdecydowanej większości spotkań godnie zastępuje sprzedanego do Portugalii Imbulę. Potencjał tkwi również w wypożyczonym z Newcastle United Cabelli, ale on z pewnością potrzebuje trochę czasu, aby odbudować się po bardzo nieudanym epizodzie na północy Anglii.

            Jakby mało było osłabień przedsezonowych, to po pierwszym spotkaniu ligowym – przegranym przez Marsylię na własnym stadionie z Caen – do dymisji podał się trener Marcelo Bielsa. Nie było żadną tajemnicą, że Argentyńczyk był od dawna skonfliktowany z klubowymi działaczami, niemniej jednak taka decyzja była dla wszystkich dużym zaskoczeniem. Główną kością niezgody pomiędzy obiema stronami były transfery do klubu. Bielsa w chwili przyjścia do OM przekazał szefostwu listę zawodników, których chciałby mieć w swoim zespole. Dopominał się o tych piłkarzy przez dwa okienka transferowe, niestety bezskutecznie. W zamian za to dostał m.in. brazylijskiego stopera Dorię, który pomimo opinii jednego z najzdolniejszych młodych zawodników rodem z kraju kawy w OM nawet nie powąchał murawy. Argentyński szkoleniowiec doszedł bowiem do wniosku, że skoro działacze nie dotrzymali słowa i sprowadzili zawodnika wbrew jego opinii – zawodnik ten u niego nie zagra. Abstrahując jednak od postawy Bielsy, brak solidnych transferów odbił się Marsylczykom głęboką czkawką w końcówce ubiegłego sezonu. Runda jesienna to fantastyczna gra i fotel lidera Ligue 1 na koniec 2014 roku. Problem w tym, że już wtedy kadra OM składała się z ledwie 13-14 zawodników, Bielsa nigdy nie był bowiem fanem zbędnych roszad. Niestety, gdy w decydującej fazie sezonu doszły kontuzje, kartki oraz napięty terminarz, piłkarze z Lazurowego Wybrzeża zwyczajnie nie wytrzymali tempa i zakończyli rodzime rozgrywki dopiero na czwartym miejscu.


            Następcą Bielsy na Stade Velodrome został Michel. Była wielka gwiazda Realu Madryt, w karierze trenerskiej znany głównie z prowadzenia Sevilli oraz Olympiakosu Pireus. Debiut Hiszpan zaliczył wręcz wymarzony, jego drużyna w wielkim stylu pokonała bowiem Troyes 6-0 (co za bramki Lassa Diarry oraz Ocamposa!). Dalej nie było już jednak tak kolorowo. Drużyna grała w kratkę, bardzo dobre mecze (4-1 z Bastią) przeplatała fatalnymi (0-2 z Guingamp, 0-1 z Reims). Wydawało się, że punktem zwrotnym może być mecz na Parc des Princes przeciwko PSG, gdzie w pierwszych 35 minutach Marsylczycy grali fantastycznie, bezapelacyjnie dominując nad dream team'em z Paryża. Wystarczyła jednak chwila nieuwagi, dwa rzuty karne dla gospodarzy – oba zamienione na bramki przez Zlatana – i czar prysł. Niewykluczone, że to właśnie wyjazdowe zwycięstwo na Stade Geoffroy-Guichard –  gdzie Marsylii zawsze gra się bardzo ciężko – może być momentem przełomowym dla podopiecznych Michela. Czy faktycznie tak będzie? Czas pokaże.


EDIT: Jak pokazały kolejne tygodnie, do żadnego przełomu nie doszło. Po zwycięstwie w Saint-Etienne Marsylczycy zremisowali trzy mecze (wszystkie rozegrane przed własną publicznością) oraz wygrali zaległe spotkanie wyjazdowe przeciwko Rennes. Podopieczni Michela po 18 kolejkach francuskiej Ligue 1 zajmują dopiero dziewiątą lokatę i nic nie wskazuje na rychły marsz w stronę miejsce premiowanych grą w europejskich pucharach.

wtorek, 18 sierpnia 2015

Viva football!

          
            Okres wakacyjny powoli się kończy, tzw. „sezon ogórkowy” w świecie futbolu także przechodzi już zatem do historii. Wracam więc i ja. Dzisiejszy wieczór można uznać za pewnego rodzaju „grę wstępną” przed właściwą Ligą Mistrzów. Dlaczego o tym wspominam? Otóż od kilku lat – po reformie prezydenta Platiniego – są dwie drogi awansu do fazy grupowej najbardziej elitarnych rozgrywek w europejskiej piłce: mistrzowska oraz „niemistrzowska”. W praktyce możemy być więc świadkami bardzo interesujących pojedynków – jak choćby Valencii z Monaco – które już jutro zmierzą się na Estadio Mestalla.
            Nie bez przyczyny piszę jednak w przeddzień tego wielkiego (miejmy nadzieję) meczu. Właśnie dziś przyszło mi bowiem oglądać starcie na Stadio Olimpico w Rzymie, gdzie Lazio podejmowało Bayer Leverkusen. To spotkanie po raz kolejny dobitnie pokazało mi, jak piękny i nieprzewidywalny potrafi być futbol. Pierwsza połowa to dość wyrównane widowisko, z lekką przewagą gości. Po przerwie na boisku istniała jednak już tylko jedna drużyna – Bayer. „Aptekarze” zagrali niemal wybitne 45 minut, praktycznie nie schodząc z połowy rzymian, tworząc sobie przy tym kilka wyśmienitych okazji do zdobycia bramki. Należy dodać, że w perspektywie rewanżu w Niemczech bramki kluczowej, zdobytej bowiem w meczu wyjazdowym. Wynik końcowy? 1:0 dla gospodarzy. Wystarczyła chwila nieuwagi formacji defensywnej gości, aby młodziutki Balde wszedł w obronę rywali jak w masło, a następnie wreszcie pokonał Bernda Leno (warto nadmienić, że mógł to zrobić już wcześniej). Pisząc krótko: kwintesencja futbolu. W tym sporcie nie liczy się, jak wielką masz przewagę oraz jak dobre wrażenie artystyczne jesteś w stanie zrobić. To nie siatkówka ani gimnastyka artystyczna. I właśnie ta nieprzewidywalność sprawia, że według mnie jest to najpiękniejszy sport na świecie.

            Dzisiejszy wieczór utwierdza mnie również w przekonaniu, iż maksyma „pieniądze nie grają” jest jak najbardziej prawdziwa. O mały kroczek od fazy grupowej Ligi Mistrzów są bowiem także białoruskie Bate Borysów oraz przedstawiciel Kazachstanu – FC Astana. I choć w przypadku Kazachów pieniądze również odgrywają pewną rolę, to są to sumy na tyle niewielkie, że sam awans do Ligi Mistrzów będzie stanowił dla kluby duży zastrzyk gotówki. Białorusini są natomiast chyba najdobitniejszym przykładem podanej przeze mnie tezy, można bowiem powiedzieć, że w LM są już stałymi bywalcami. I – co chyba jeszcze ważniejsze – nie pełnią jedynie roli statystów i „chłopców do bicia”. Na rozkładzie mają już bowiem choćby wielki Bayern Monachium (oczywiście nie tak mocny jak obecnie). I tylko polskim kibicom wciąż pozostaje liczenie kolejnych lat bez rodzimego klubu w najbardziej elitarnych rozgrywkach klubowych na świecie. 1… 2… aż do 19, póki co…

wtorek, 14 lipca 2015

Iker Casillas - "Święty" czy diabeł?



              Lipiec to w futbolu najczęściej okres bardzo interesujący. Nie ze względu na zmagania boiskowe, ale na roszady dokonujące się we wszystkich klubach na świecie. Transfery – jedni piłkarze przychodzą, z innymi kluby się rozstają, powstaje również niezliczona ilość plotek na temat wzmocnień poszczególnych drużyn. Bez wątpienia bieżące okno transferowe – póki co rzecz jasna – można zaliczyć do niezwykle ciekawych. W Anglii furorę robią wzmocnienia Manchesteru United, na półwyspie Iberyjskim szaleje Barcelona, a w Italii wreszcie obudziły się dwa giganty z Mediolanu – Inter i Milan. Tak, obecna kampania transferowa w Europie ma szansę przejść do historii.
            Wszystkie ruchy na rynku transferowym bledną jednak przy informacji mówiącej o tym, iż Iker Casillas odchodzi z Realu Madryt. San Iker, po 25 latach spędzonych na Santiago Bernabeu, odchodzi do FC Porto. Transfer ten – jak można było się spodziewać – wywołał lawinę komentarzy. Piłkarscy fanatycy podzielili się na dwa obozy: zwolenników, którzy uważają, że czas Casillasa przy Concha Espina 1 już przeminął oraz przeciwników, uważających, że nie powinno się tak postępować z człowiekiem, który stał się legendą nie tylko Realu Madryt, ale i całego hiszpańskiego futbolu. Mówiąc szczerze, jestem rozdarty. Trafiają do mnie argumenty zarówno pierwszej, jak i drugiej grupy fanów. Ale po kolei, aby wszystko było jasne i klarowne.

San Iker – Święty

            Zacznę od argumentów używanych przez przeciwników odejścia Ikera, bo inaczej chyba mi nie wypada. W całej rozciągłości zgadzam się z tym, że Casillas to chodząca legenda los Blancos, człowiek-instytucja. Zaczął przygodę z piłką w wieku 9 lat, a następnie – konsekwentnie przechodząc przez wszystkie szczeble juniorskie – trafił do pierwszej drużyny, w której spędził ostatecznie 16 lat. Przez cały ten czas imponował nie tylko umiejętnościami bramkarskimi, ale także niesamowitym spokojem i pewnością siebie. Poza boiskiem emanował natomiast klasą. Był boiskowym dżentelmenem, madryckim odpowiednikiem Carlesa Puyola, a to w dzisiejszych czasach rzadkość. Dlatego też niezmiernie mnie dziwi, że jeden z największych klubów na świecie – jakim bez wątpienia jest Real Madryt – nie był w stanie podziękować Ikerowi tak, jak na to zasługiwał. Bo wybaczcie, ale machania do trybun na praktycznie pustym Estadio Santiago Bernabeu nie uważam za godne takiego zawodnika. Podobno sam Casillas zdecydował się na taką formę pożegnania, choć niewykluczone, że była to decyzja Florentino Pereza (który nota bene w tej sprawie również ma swoje za uszami). Ale nawet zakładając, że to san Iker podjął decyzję, to czy jest się czemu dziwić? Od dłuższego czasu Casillas nie był bowiem ulubieńcem trybun. Choć może to nieprecyzyjne określenie. Lepiej odda je stwierdzenie, że dla wielu ludzi na Bernabeu był on wrogiem! Oglądając mecze Realu miałem czasem wrażenie, iż ci ludzie tylko czekają na błąd portero z Madrytu, aby wygwizdać go z dziką satysfakcją. Oczywiście nie mam zamiaru generalizować, bo z pewnością duża część trybun zachowywała się zgoła odmiennie, aczkolwiek niesmak pozostał. Czy więc w takiej sytuacji można dziwić się obawom Ikera, że ci sami ludzie, którzy obrażali go i wygwizdywali podczas meczów, zjawią się na jego oficjalnym pożegnaniu, aby zgotować mu ostatnią salwę gwizdów? Nie wydaje mi się. Co by nie mówić, z pewnością nie tak powinien wyglądać ostatni dzień w klubie człowieka, który spędził w nim całe swoje piłkarskie życie.

El Diablo – diabeł?

            Było już o nienajlepszej – delikatnie mówiąc – postawie klubu. Teraz pora na grzeszki samego Casillasa. Bez wątpienia jednym z ważniejszych czynników jego odejścia była – najzwyczajniej w świecie – forma sportowa Ikera. Od pewnego czasu to już nie był ten bramkarz, który – razem z Bufonnem – „odsadził” resztę stawki o lata świetlne. Coraz częściej zdarzały mu się pomyłki, a coraz rzadziej fantastyczne interwencje. Dziś na Weszło! przeczytałem artykuł Krzysztofa Stanowskiego, który w pewnym momencie stwierdza, iż „nie przypomina sobie w ubiegłym sezonie meczu, w który Casillas byłby głównym winowajcą porażki”. Jest w tym sporo prawdy, ale ja wobec tego chciałbym usłyszeć odpowiedź na pytanie, ile w zeszłym sezonie było meczów, w których Iker był bohaterem, wybronił Realowi jakieś punkty? Bo osobiście oglądałem praktycznie wszystkie mecze Los Galacticos w sezonie 14/15 i nie przypominam sobie takiego meczu (może nie licząc Gran Derbi na Bernabeu, gdzie faktycznie popisał się kilkoma świetnymi interwencjami). Niestety, moim zdaniem Iker w tej chwili jest bramkarzem dobrym i nic ponadto. A dobry bramkarz to za mało, aby mieć pierwszy plac na Bernabeu. Real zawsze celuje w najwyższe trofea i w klubie potrzebny jest golkiper, który obroni coś „extra”. Potrzebny jest gość, który odbije piłką, którą wszyscy będą widzieli już w siatce. A Casillas – przy całym moim szacunku do niego – obecnie już się do nich nie zalicza.
            Niektórzy powiedzą: „No dobrze, ale mógł zostać w Realu w roli rezerwowego i za   2-3 lata skończyć w nim karierę”. Owszem, mógł. Ale Iker zmuszony był już siedzieć na ławce za czasów Jose Mourinho i każdy pamięta, jak to się skończyło. Niesnaski w szatni, szorstkie relacje ze szkoleniowcem, a następnie burzliwe rozstanie z Portugalczykiem. Moja opinia jest taka, że san Iker wciąż jest zbyt dobrym bramkarzem, by siedzieć na ławce. Tak jak napisałem wcześniej, nie jest to już ścisła światowa czołówka, ale wciąż gwarantuje wysoki poziom sportowy. Dlatego uważam, że FC Porto to dla niego klub wręcz idealny. Drużyna o uznanej marce, która dodatkowo rokrocznie występuje w Lidze Mistrzów, często również w fazie pucharowej. Wydaje mi się, że w Portugalii Iker zyska spokój, którego nie miał w Madrycie.
            Dodatkowo słychać było jeszcze różne plotki, dotyczące chociażby tego, że Casillas kłóci się z Realem o wysokość odprawy, chcąc wycisnąć z klubu ostatnią, sowitą pensję. Głośno było również kilka lat temu, podczas słynnej afery, kiedy to został określony mianem „kreta”, który wynosi informacje z szatni. Ale osobiście nie przywiązuję najmniejszej wagi do tych plotek, gdyż nie sądzę żeby człowiek, który spędził całe życie w jednym klubie, mógł działać na jego szkodę.

***


            Podsumowując, uważam, że transfer Ikera w obecnej sytuacji wyjdzie na dobre zarówno jemu, jak i klubowi. Oczywiście forma pożegnania Realu ze swoją legendą budzi spory niesmak, ale ze sportowego punktu widzenia transfer ten jest jak najbardziej zrozumiały. Casillas obecnie jest już jednak nieco poniżej poziomu oczekiwanego od pierwszego bramkarza Realu Madryt, a jemu samemu ciężko byłoby pogodzić się z rolą rezerwowego. Przenosiny do FC Porto mogą zatem okazać się strzałem w dziesiątkę, a sam golkiper z pewnością zdąży jeszcze obronić kilka groźnych strzałów, a także powiększyć swoją – już teraz bardzo okazałą – gablotę trofeów. Gracias, san Iker!

piątek, 8 maja 2015

Walka o bilety do Berlina i Warszawy trwa w najlepsze



             Liga Mistrzów weszła w decydującą fazę… I to weszła z wielkim przytupem! Pierwsze mecze półfinałowe przyniosły ogromną dawkę emocji i… nieco niespodziewane wyniki. W starciu Realu Madryt z turyńskim Juventusem faworyt wydawał się być oczywisty – i nie była to bynajmniej drużyna „Starej Damy”. Futbol ma jednak to do siebie, iż uwielbia zaskakiwać i to dlatego uważany jest za najwspanialszy sport na świecie. Tak też było i tym razem, gdyż „Królewscy” musieli uznać wyższość mistrzów Włoch, przegrywając w stolicy Piemontu 1-2. Bramka zdobyta przez Cristiano Ronaldo może jednak okazać się decydująca w perspektywie całego dwumeczu, Real ma bowiem przed sobą rewanż na Estadio Bernabeu. Dzień później na Camp Nou w szranki stanęli zawodnicy Barcelony i Bayernu. Starcie gigantów, określane mianem „przedwczesnego finału” zakończyło się rezultatem, którego chyba mało kto się spodziewał. Do 77. minuty wszystko było w normie. Barca miała przewagę, stwarzając sobie kilka świetnych okazji strzeleckich, ale nie potrafiła wyjść na prowadzenie. Bayern próbował się odgryzać (dodajmy, że dość nieudolnie), a najlepszą sytuację zmarnował Robert Lewandowski. W końcówce dał jednak o sobie znać geniusz Leo Messiego, który najpierw zdobył dwa gole, a następnie zaliczył asystę przy trafieniu Neymara. Trzy szybkie ciosy i monachijska maszyna padła na deski, z których piekielnie ciężko będzie jej się podnieść. W dalszym ciągu posługując się bokserską nomenklaturą można powiedzieć, że sędzia stoi już nad Bawarczykami i – odliczając do 10 – jest już gdzieś w okolicach „ósemki”. Knock-out jest blisko!

Rewanżowe przewidywania

            Pierwszego finalistę wyłoni wtorkowe starcie na Allianz Arena, gdzie Bayern podejmie Barcelonę. Tutaj jednak sprawa wydaje się oczywista. Być może Bawarczycy są na tyle dobrym zespołem żeby zdobyć przeciwko drużynie prowadzonej przez Luisa Enrique trzy bramki – co i tak graniczy z cudem – ale potencjał ofensywny „Blaugrany” pozwala zakładać, że w Monachium przynajmniej raz pokonają Manuela Neuera. Moim zdaniem kwestia tego dwumeczu jest już rozstrzygnięta, a wszystkie swoje nadzieje monachijczycy zaprzepaścili w doliczonym czasie gry pierwszego spotkania. Kiedy bowiem stracili drugą bramkę, rzucili się do desperackich ataków, zamiast nieco uspokoić grę, nawet kosztem utrzymania wyniku 0-2. A tak ruszyli do przodu i – rzecz jasna – nadziali się na kontrę, która na dobre przekreśla ich szanse na udział w berlińskim finale.
            Dużo ciekawiej będzie w stolicy Hiszpanii, gdzie na Estadio Santiago Bernabeu „Królewscy” zmierzą się z Juventusem. Piłkarze „Starej Damy” będą chcieli obronić jednobramkową zaliczkę z pierwszego meczu i w tym starciu wcale nie są bez szans. Mimo wszystko wydaje się, że wszystkie atuty są po stronie Realu. W końcu rewanż zagrają przed własną publicznością, w dodatku do zameldowanie się w Berlinie brakuje im skromnego 1-0. Z pewnością podopieczni Carlo Ancelottiego są drużyną o większych umiejętnościach, a także bardziej doświadczoną w grach o wielką stawkę. Massimilliano Allegri oraz jego podopieczni udowodnili już jednak, że grać w piłkę niewątpliwie potrafią, a jeśli dorzucimy do tego ich ogromne zaangażowanie oraz wolę walki, to szykuje nam się wielki mecz. Świetną wiadomością są również ostatnie doniesienia prasowe, według których na rewanż powinni być gotowi dwaj wspaniali, francuscy zawodnicy. Mowa oczywiście o Karimie Benzemie po stronie Realu oraz Paulu Pogbie w Juventusie. O ile występ tego drugiego stoi pod znakiem zapytania, o tyle Benzema już przedwczoraj powrócił do treningów z drużyną. Istnieje więc prawdopodobieństwo graniczące z pewnością, iż w przyszłą środę ujrzymy go na murawie.

Liga Europejska w pigułce

            Warto również kilka słów poświęcić Lidze Europejskiej, której tegoroczny finał odbędzie się na Stadionie Narodowym w Warszawie. Sporą niespodziankę sprawili Ukraińcy z Dnipropietrowska, którzy na stadionie świętego Pawła zremisowali z Napoli 1-1. I wydaje się, że na tę chwilę to właśni Dnipro znajduje się bliżej warszawskiego finału. Niestety, nie dane mi było obejrzeć tego meczu, dlatego też nie jestem w stanie określić, która z drużyn zaprezentowała się z lepszej strony, nie jestem też w stanie osądzić czy rezultat jest adekwatny do boiskowych wydarzeń.

            Dane mi za to było obejrzeć starcie w Sevilli, gdzie gospodarze ograli Fiorentinę 3-0. I choć suchy wynik nie do końca oddaje przebieg meczu, to wydaje się, że podopieczni Unai’a Emery’ego są w tej chwili głównym kandydatem do zdobycia trofeum. W dzisiejszym spotkaniu zaprezentowali się naprawdę fantastycznie, a samego siebie przeszedł Aleix Vidal, który najpierw dwukrotnie pokonał Neto, a na koniec zaliczył jeszcze asystę przy bramce Kevina Gameiro. Nie sposób nie docenić postępu, jaki wykonał ten zawodnik od czasu transferu Almerii. I jeśli w dalszym ciągu będzie rozwijał się w takim tempie to niewykluczone, że w niedalekiej przyszłości znajdzie uznanie w oczach Vicente del Bosque, który zresztą był tego wieczoru obecny na Estadio Ramon Sanchez Pizjuan. Pamiętając o znakomitej grze Sevilli oraz – mimo wszystko – niezłej piłce zaprezentowanej przez Fiorentinę trzeba zauważyć, że swoje trzy grosze – a właściwie to jakieś pięć złotych – dorzucił arbiter dzisiejszych zawodów. Sędziujący to spotkanie Felix Brych już w pierwszej połowie nie podyktował dwóch ewidentnych rzutów karnych (po jednym dla obu zespołów), a po przerwie puścił akcję, podczas której w polu karnym gospodarzy faulowany był Joaquin. I choć Sevilla była w tym spotkaniu zespołem lepszym to pewien niesmak pozostał. Zakładając bowiem, iż wszystkie trzy karne zostałyby wykorzystane, mielibyśmy wynik 4-2 dla gospodarzy, który gwarantowałby wielkie emocje w rewanżu. A tak, cóż… Grzegorz Krychowiak i spółka mogą powoli bukować bilety na lot do Warszawy. 

czwartek, 23 kwietnia 2015

Życie bez "Lukity" jednak istnieje?

      

       Zdecydowanie najciekawszym piłkarskim wydarzeniem minionego dnia było rewanżowe starcie ćwierćfinałowe Ligi Mistrzów pomiędzy Realem i Atletico. Diego Simeone oraz jego podopieczni mieli okazję pobić rekord Pepa Guardioli i po raz ósmy z rzędu nie przegrać w starciu z „Królewskimi”. Fiestę popsuli jednak zawodnicy Blancos, którzy zdominowali rywala z Calderon i ostatecznie – po złotym golu „Chicharito” Hernandeza – to oni mogli cieszyć się z awansu do półfinału. Atletico bardzo długo przy życiu trzymał Jan Oblak, który rozgrywał kapitalny dwumecz, ale w końcu i on musiał skapitulować. Największym zaskoczeniem – o którym w dużej mierze będzie traktował ten tekst – było jednak wystawienie Sergio Ramosa na pozycji defensywnego pomocnika. Carlo Ancelotti postanowił zastosować ten, bez wątpienia ryzykowny, manewr i w moim odczuciu nie zawiódł się. Wychowanek Sevilli grywał już w przeszłości na pozycji defensywnego pomocnika, ale zdarzało się to incydentalnie, w wyjątkowych przypadkach. Jak poradził sobie we wczorajszym spotkaniu?
            Jedno jest pewne, Ramosowi nie udało się w pełni załatać dziury po Luce Modriciu. Następującym stwierdzeniem nie odkryję Ameryki, ale w obecnej kadrze Realu żaden zawodnik nie jest w stanie zastąpić Chorwata. Moim zdaniem jest to najlepsza „ósemka” na świecie, która ma kolosalny wpływa na grę Realu. Jego zastąpienie jest po prostu niemożliwe i siłą rzeczy „Królewscy” tracą na jakości, kiedy Lukita nie może grać. Nie to było jednak głównym zadaniem Ramosa we wczorajszym spotkaniu. Hiszpan przejął bowiem rolę najbardziej defensywnego pomocnika, którą zwykle piastował Toni Kroos, odciążając tym samym Niemca od części zadań obronnych. I trzeba powiedzieć, że etatowy stoper reprezentacji Hiszpanii wywiązał się ze swoich zadań bez większego zarzutu. Ogromna waleczność i determinacja sprawiły, że Real zdecydowanie wygrał walkę o środek pola, co miało niebagatelny wpływ na przebieg całego spotkania. Wychowankowi Sevilli zdarzały się co prawda momenty dekoncentracji, kiedy to w łatwej – wydawałoby się – sytuacji podawał piłkę wprost pod nogi zawodników Rojiblancos. Generalnie jednak jego gra defensywna stała na wysokim poziomie, przez co Atletico nie stworzyło sobie zbyt wielu groźnych sytuacji.
            O ile gra defensywna w wykonaniu Sergio była naprawdę dobra, o tyle kreowanie gry i podłączanie się do akcji ofensywnych nie wychodziło mu już tak dobrze. Choć tak po prawdzie trudno się temu dziwić, bo Ramos – jako typowy środkowy obrońca – na co dzień raczej nie zajmuje się kreacją ofensywnych poczynań zespołu. We wczorajszym meczu rolę tę przejął raczej Toni Kroos. Ramos nie bał się co prawda trudniejszych zagrań, nie starał się grać „na alibi”, do najbliższego, ale też nie popisał się w ofensywie żadnym zagraniem wartym większej uwagi (czemu trudno się dziwić). Grał rozważnie, bezpiecznie, bez większego ryzyka. Kilka razy zaprezentował swój firmowy, wspaniały przerzut, oddał też jeden strzał, który jednak bez trudu wyłapał Oblak. W tym miejscu muszę jednak wrzucić kamyczek do jego ogródka, gdyż moim zdaniem zbyt rzadko pojawiał się on w polu karnym gości. Jak wiadomo, jednym z głównych atutów Ramosa jest fantastyczna gra głową. Wydaje mi się więc, że w momencie kiedy piłka znajdowała się w bocznych sektorach boiska, wychowanek Sevilli powinien częściej ruszać w pole karne, gdzie po dośrodkowaniu miałby szansę na oddanie groźnego strzału głową. Oczywiście w tym czasie jego rolę defensywnego pomocnika przejmowałby Toni Kroos. Są to jednak tylko dywagacje, bo ostatecznie „Królewscy” wygrali to spotkanie, a taktyka obrana przez Carlo Ancelottiego okazała się nad wyraz skuteczna.
            Podsumowując, Sergio Ramos rozegrał wczoraj naprawdę przyzwoite zawody, bardzo solidnie w defensywie oraz przyzwoicie w ofensywie. Rzecz jasna szkoleniowiec Los Blancos nie będzie wystawiał wychowanka Sevilli na pozycji defensywnego pomocnika zbyt często, niemniej uważam, iż na spotkania z silniejszymi rywalami (szczególnie w kontekście zbliżających się półfinałów LM) jest to bardzo ciekawe rozwiązanie.

W pozostałych ćwierćfinałach bez niespodzianek

            Dzisiejsza analiza w dużej mierze dotyczyła Sergio Ramosa oraz Realu Madryt, ale przecież w ostatnich dniach rozegrano jeszcze trzy inne, ćwierćfinałowe spotkania piłkarskiej Ligi Mistrzów. Niestety, zdecydowanie zabrakło w nich dramaturgii. Na emocje liczono przede wszystkim w Monachium, gdzie Bayern musiał odrabiać dwubramkową stratę z pierwszego meczu przeciwko Porto. Bawarczycy dwumecz rozstrzygnęli jednak już w pierwszych 40 minutach, kiedy to pięciokrotnie trafiali do portugalskiej siatki. Ostateczny wynik, 6:1, dobitnie świadczy o jednostronności tego spotkania. Warto również dodać, że świetny występ zaliczył zdobywca dwóch bramek – Robert Lewandowski.
            Po pierwszym meczu na Parc des Princes chyba nikt nie wierzył, że Paris Saint-Germain jest w stanie odrobić straty z pierwszego meczu. Porażka 1-3 na własnym stadionie w zasadzie kończyła rywalizację w tym dwumeczu już na jego półmetku. W rewanżu obyło się bez sensacji i Barcelona pewnie awansowała do półfinału. Wynik otworzył Neymar (genialna asysta Iniesty!), który jeszcze przed przerwą ustalił wynik spotkania na 2-0. Po tym golu oglądaliśmy już typowe „dożynki” Paryżan, którzy mniej więcej od 15. minuty wyglądali tak, jakby najchętniej rzucili na murawę ręcznik i oddając walkowera udali się do szatni (wyjątek stanowił Marco Verratti).
            W drugim środowym meczu Juventus wywalczył awans kosztem AS Monaco. Pierwszy mecz, wygrany przez podopiecznych Maxa Allegriego nakazywał sądzić, że w rewanżu będziemy świadkami emocjonującego widowiska. Niestety, nic bardziej mylnego. Zawodnicy obu zespołów zaprezentowali bowiem zgromadzonym kibicom jeden z najnudniejszych spektakli w bieżącym sezonie. Juve – ukontentowane wynikiem dwumeczu – ustawiło się na własnej połowie i mądrze broniło dostępu do swej bramki. Gospodarze z księstwa mimo, że grali bardzo ambitnie, nie mieli żadnego pomysłu jak sforsować szczelną defensywę mistrzów Włoch. I choć może wynik dwumeczu na to nie wskazuje to awans Juventusu raczej nie podlegał dyskusji. W półfinale znalazła się drużyna bardziej dojrzała, wyrachowana i – mimo wszystko – o większych umiejętnościach czysto piłkarskich.

            A już jutro odbędzie się losowanie półfinałów LM. Wydaje się, że każda z drużyn biorących w nim udział chciałaby trafić na Juventus Turyn. Bo choć Juve to bez wątpienia bardzo dobry zespół, to przy Realu, Barcelonie i Bayernie wypada blado. Błędem byłoby jednak skreślanie podopiecznych Allegriego jeszcze przed pierwszym gwizdkiem. Jeśli miałbym zabawić się w typowanie to uważam, że Real zmierzy się z Juventusem, a Guardiola powróci na Camp Nou. Ale w typowaniu zawsze byłem słabym, więc zapewne pomylę się i tym razem J

poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Warszawskie deja vu


            Cóż, wracam po dłuższej przerwie… Złożyło się na to kilka czynników, które jednak nie są na tyle ważne, aby o nich wspominać. Najważniejsze – przynajmniej dla mnie – że wracam z nowymi siłami i głodem pisania! J
            Przyznam szczerze, że wolałbym uniknąć pisania takich tekstów, jak ten dzisiejszy. Dotyczy on bowiem mojego ukochanego klubu, w którym nie dzieje się ostatnio najlepiej. Co prawda Warszawska Legia w dalszym ciągu przewodzi ligowej tabeli, ale jej przewaga nad drugim w tabeli Lechem wynosi już tylko dwa „oczka”, a w minioną sobotę podopieczni Henninga Berga przegrali już ósme spotkanie w bieżącym sezonie, ulegając na wyjeździe Lechii Gdańsk 0-1. Sami przyznacie, że 8 porażek w 27 spotkaniach to bilans fatalny, przynajmniej w odniesieniu do drużyny aspirującej do mistrzostwa Polski oraz ewentualnej grze w elitarnej Lidze Mistrzów. Nie wiem jak innym, ale mnie obecna Legia do złudzenia przypomina tę prowadzoną przed trzema laty przez Macieja Skorżę. Wtedy też była to drużyna bez charakteru, toporna, do bólu przewidywalna. I nie muszę chyba przypominać, jak skończył się tamten sezon… Warto zastanowić się zatem, gdzie leży przyczyna fatalnej dyspozycji „Wojskowych” w rundzie wiosennej? Gdzie zostały popełnione błędy? Według mnie możemy wyróżnić trzy główne powody takiej sytuacji.

Nadmierne roszady

            Główny – moim zdaniem – powód słabych wyników Legii w bieżącej rundzie. Bardzo trafnie został on również opisany w jednym z felietonów na portalu legia.net. I przyznam szczerze, że w 100% zgadzam się z opinią zawartą w wymienionym przeze mnie tekście. Henning Berg bardzo często wspomina o rotacji, żeby zawodnicy teoretycznie pierwszego składu nie byli przemęczeni. Problem w tym, że to co serwuje Norweg to nie rotacja, a istne trzęsienie ziemi! Uważam bowiem, że z rotacją mamy do czynienia, gdy w wyjściowym składzie na kolejny mecz dokonuje się 2-3 roszad, wymieniając jedynie zawodników w najsłabszej dyspozycji lub tych najbardziej przemęczonych (dochodzą do tego jeszcze kontuzje i pauzy za kartki). Jeśli jednak trener w dwóch kolejnych spotkaniach wystawia dwie zupełnie różne drużyny to mamy już do czynienia z rewolucją. Co znamienne, przez takie podejście trenera zanika również rywalizacja. Piłkarze nie mają bowiem odpowiedniej motywacji wiedząc, że czego by nie zrobili – w najbliższym ważnym meczu i tak wyjdą w pierwszym składzie (i analogicznie – czego by nie zrobili, w ważnym spotkaniu i tak nie zagrają od pierwszych minut). Najbardziej jaskrawym przykładem jest tutaj Orlando Sa. Portugalczyk może nie jest w najwyższej formie, ale ma to coś, co cechuje dobrego napastnika – strzela bramki. I choć w tym sezonie jest głównie rezerwowym, to w lidze uzbierał już 11 trafień. Tylko co z tego, skoro zamiast niego w pierwszym składzie najczęściej występuje Marek Saganowski, który w spotkaniu Pucharu Polski z Podbeskidziem w końcu się przełamał i przerwał trwającą 147 miesięcy posuchę strzelecką. Rywalizacja w drużynie to bardzo ważny element, który napędza zespół i pozwala mu stać się jeszcze mocniejszym. Jej brak ma skutek zupełnie odwrotny.

Błędy w okresie przygotowawczym

            Argument dość rzadko wymieniany, aczkolwiek bardzo ważny. Wydaje się bowiem, że legioniści nie zostali należycie przygotowani do rundy wiosennej. Bo choć od pewnego czasu grają już systemem 7-dniowym (jeden mecz w tygodniu), to w końcowych fragmentach spotkań ewidentnie widać, że zaczyna brakować im „pary”. Oczywiście pisząc o okresach 7-dniowych mam również na myśli „rewolucję Berga”, o której pisałem w poprzednim akapicie. Bo choć Legia grała w środku tygodnia dwa dwumecze pucharu Polski – ze Śląskiem i Podbeskidziem – to mało który zawodnik grał po 90 minut zarówno w pucharze, jak i 3-4 dni później w lidze. Wracając jednak do meritum, kiedy trener Berg przychodził do klubu zimą zeszłego roku, okres przygotowawczy był wyjątkowo krótki. Norweg postanowił więc, że zawodnicy przepracują ten czas trochę luźniej, bazując głównie na zajęciach z piłkami. W tym roku szkoleniowiec ekipy z Łazienkowskiej postanowił powtórzyć ten manewr, aczkolwiek tym razem nie przyniosło to oczekiwanego skutku. Całkiem możliwe też, że rację mają osoby uważające, że główną przyczyną słabego przygotowania legionistów jest osoba trenera od przygotowania fizycznego. I faktycznie, póki odpowiedzialny za to był Cesar Sanjuan „Szklarz”, drużyna z Łazienkowskiej była „nie do zajechania”, ewidentnie górując w tym elemencie nad innymi drużynami. Po jego odejściu Legia zaliczyła pod tym względem spory regres. Może warto pomyśleć nad powtórnym zatrudnieniem Sanjuana? Tym bardziej, że przed kilkoma tygodniami zakończył on swą przygodę z Osasuną Pampeluna…

Bierność na rynku transferowym

            Temat najczęściej wałkowany w mediach, dlatego też nie będę zbyt długo się nad nim rozwodził. To prawda, że Legia zimą nie dokonała ani jednego prawdziwego wzmocnienia pierwszej jedenastki, sprzedając przy tym największą gwiazdę. Malarz jest jedynie solidnym zmiennikiem, Furman nie dostaje tylu szans, na ile zasłużył swoją grą w tych kilku meczach, a Masłowski wygląda jakby na boisko wychodził z dwukilowym bagażem w gaciach. Prawdą również jest to, że nikt nie przejął na swoje barki odpowiedzialności za grę po odejściu Miro Radovica. Wszystko to prawda, ale moim zdaniem Legia dysponuje na tyle silną i wyrównaną kadrą, że ubytek nawet takiego zawodnika jak Rado nie powinien spowodować aż takiej dysproporcji w wynikach. Jeśli bowiem popatrzymy na skład drużyny z Łazienkowskiej to praktycznie na każdej pozycji mamy do czynienia z czołowymi zawodnikami tej ligi. Tylko właśnie, nazwiska nie grają. Jak zwykle wszystko weryfikuje boisko i obecna forma zawodników, czyli to, o czym wspomniałem w poprzednim akapicie.


            Podsumowując, nie będę specjalnie odkrywczy pisząc, że nie jest dobrze. W tej chwili można już chyba powiedzieć, że Legia przeżywa kryzys i jak najszybciej musi się z niego wydostać. Oczywiście nic jeszcze nie jest przesądzone. Najważniejsze mecze wciąż przed podopiecznymi Henninga Berga, a ponadto legioniści – mimo słabej gry i wyników – wciąż przewodzą ligowej tabeli. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że piłkarze oraz sztab szkoleniowy wreszcie wyciągną te legendarne wnioski – o których mówią po każdym niekorzystnym wyniku – i wrócą na właściwe tory. Bardzo chciałbym bowiem po raz kolejny udać się na Starówkę i wspólnie świętować trzeci z rzędu tytuł mistrzowski!

czwartek, 12 marca 2015

Oporna FIFA, czyli kilka słów o wideo weryfikacji



               Bezsprzecznie najważniejszym w futbolu wydarzeniem wczorajszego dnia był awans Paris Saint Germain do 1/4 finału Ligi Mistrzów. Piłkarze z Paryża po heroicznym boju i grze przez ponad 90 minut w osłabieniu, zdołali ostatecznie wyeliminować Chelsea Londyn, a wszystko rozstrzygnęło się po dogrywce. Podopieczni Jose Mourinho mogą sobie pluć w brodę, ponieważ od 32. minuty grali w przewadze, po czerwonej kartce dla największej gwiazdy Francuzów – Zlatana Ibrahimovica. Oczywiście należy podkreślić znakomitą grę paryżan, którzy wolą walki i zaangażowaniem zdeklasowali wyspiarzy, ale w tym tekście chciałbym skupić się na najgorszym aktorze wczorajszego – bez wątpienia wspaniałego – spektaklu. I dodam od razu, że nie jest to żaden z piłkarzy. Bjorn Kuipers – arbiter wczorajszego meczu. Sędzia o bardzo wysokiej reputacji, często prowadzący mecze na najwyższym poziomie, wczoraj po prostu się kompromitował. Jedyny plus jest taki, że ostatecznie nie udało mu się wypaczyć wyniku spotkania. Holender mylił się wczoraj z wyjątkowo wysoką częstotliwością, co chwila krzywdząc jedną bądź drugą drużynę. Najważniejsze z nich to oczywiście niesłuszne wyrzucenie Zlatana, niewyrzucenie z boiska Davida Luiza oraz Diego Costy, niepodyktowanie rzutu karnego dla Chelsea oraz podyktowanie tego niezbyt ewidentnego. Do tego dochodzi szereg mniej widocznych błędów, tak jak losowe gwizdanie „miękkich” przewinień. Bez wątpienia arbiter zepsuł wczorajszy mecz, ale w związku z tym pojawia się jedno, bardzo ważne pytanie: kiedy w końcu w futbolu zagości możliwość oglądania powtórek przez sędziów?

Siatkówka wskazała drogę?

            Nie wiedzieć czemu światowe władze piłkarskie od lat wzbraniają się przed wprowadzeniem powtórek wideo podczas meczów. Argumentują to tym, iż wprowadzenie tzw. „challenge’ów” wpłynęłoby negatywnie na płynność meczu. Dla mnie to kompletna bzdura. Czas trwania takiej wideo weryfikacji to ledwie kilkanaście sekund. W meczu piłkarskim co chwila zdarzają się przerwy, które umożliwiłyby sprawdzenie poprawności decyzji sędziowskiej. Przykładowo, podczas gdy we wczorajszym meczu Oscar zwijał się z bólu po rzekomo „brutalnym” ataku Zlatana, sędzia osiemnaście razy zdążyłby sprawdzić, czy podjął słuszną decyzję.
            Oczywiście doskonale zdaję sobie sprawę, że możliwość wzięcia powtórki powinna być ograniczona. Nie może przecież być tak, że trenerzy chcą sprawdzać, czy arbiter słusznie przyznał jednej z drużyn rzut z autu. W takim przypadku argument o „zabijaniu” płynności gry byłby już jak najbardziej trafny. Dlatego też działacze FIFA powinni wzorować się na innych dyscyplinach. W piłce ręcznej trenerzy mogą wziąć challenge trzy razy w ciągu meczu, w tenisie zawodnicy mają taką możliwość trzy razy w ciągu jednego seta. Wydaje mi się, że gdyby w piłce nożnej wprowadzono podobne zasady jak w „szczypiorniaku”, to w żaden sposób nie ucierpiałaby dynamika meczu. Wiadomo rzecz jasna, że mylić się jest rzeczą ludzką. A sędziowie to przecież tylko ludzie. Poważny problem zaczyna się jednak wtedy, gdy te pomyłki niweczą czyjś ogromny wysiłek i trud. A jeszcze gorzej, gdy uświadomimy sobie, że tych pomyłek w bardzo prosty sposób można było uniknąć…

Jakie widoki na przyszłość?


Niestety, wydaje się, że póki w FIFA nie nastąpi „zmiana warty”, póty wideo weryfikacja nie zostanie wprowadzona. Blatter oraz jego świta od kilku lat tak zażarcie bronią się przed tą zmianą, iż wątpliwe żeby jakikolwiek argument w końcu ich przekonał. Dla obecnie rządzących futbolem świetnym pomysłem na wprowadzenie innowacji jest zorganizowanie mundialu w zimę, w Katarze. Wiadomo, pieniądze robią swoje… Ale żeby poważnie usprawnić futbol i ograniczyć możliwość wypaczenia wyniku do minimum? O nie! Co to, to nie! To zabiłoby całe piękno i dramaturgię tej gry! Dlatego osobiście bardzo się cieszę, że już niedługo odbędą się wybory na nowego prezesa światowej federacji futbolowej. A moja radość jest tym większa, iż jednym z kandydatów jest legendarny Luis Figo. I mam wielką nadzieję, iż to on wygra te wybory w cuglach. Bo właśnie ktoś taki: młody, ambitny działacz, który jeszcze niedawno był jednym z najlepszych zawodników na świecie (a więc doskonale znający środowisko oraz potrzeby współczesnego futbolu) może sprawić, iż ten najwspanialszy sport na świecie stanie się jeszcze lepszy. Luis, trzymam kciuki!

poniedziałek, 9 marca 2015

Gran Derbi, czyli w poszukiwaniu mistrza Hiszpanii



            Święta wojna. El Clasico. Gran derbi. Krótko mówiąc, prawdopodobnie najważniejsze piłkarskie wydarzenie roku. Czas, w którym na 90 minut cały piłkarski świat zamiera w bezruchu, delektując się starciem Realu Madryt z FC Barceloną. Często jest to mecz o większym ciężarze gatunkowym niż chociażby finał Ligi Mistrzów. Do spotkania na szczycie La Liga pozostało już ledwie dziesięć dni. Dwudziestego drugiego marca, punktualnie o godzinie 20:00 zabrzmi pierwszy gwizdek na Camp Nou. Czego możemy spodziewać się po nadchodzącym „starciu gigantów”?

Dlaczego wygra Barca?

            Na dzień dzisiejszy wydaje się, że większą szansę na zwycięstwo w tym spotkaniu ma Barcelona. Podopieczni Luisa Enrique są ostatnio w bardzo dobrej formie, a wpadkę zaliczyli jedynie z Malagą, której ulegli na Camp Nou 0-1. Oprócz tego Blaugrana spisuje się jednak bez zarzutu. W Pucharze Króla dotarła do finału, pokonując po drodze m.in. Atletico Madryt oraz Villarreal. W meczu o główne trofeum zmierzą się natomiast z dzielnymi Baskami z Bilbao. W lidze – poza wspomnianą porażką z Malagą – Katalończycy również radzą sobie bardzo dobrze, a potwierdzeniem tego jest wczorajsza demolka Rayo Vallecano. Messi i spółka urządzili sobie bowiem prawdziwy festiwal strzelecki, wygrywając 6:1.
            Skoro jesteśmy już przy Messim to bez echa nie powinna przejść także forma ofensywnego tercetu z Camp Nou. Leo Messi wrócił do swojej bardzo wysokiej formy, Luis Suarez zaczął wreszcie pokazywać, że wart był wydania na niego fury pieniędzy, a i Neymar zaczął regularnie pokazywać swój ogromny potencjał. W opozycji do tej trójki jest kastylijski tercet BBC. Benzema, Bale, a przede wszystkim Cristiano póki co z pewnością nie mogą zaliczyć obecnego roku do udanych. Gareth Bale pozostaje typowym „jeźdźcem bez głowy”, o niezwykle małej efektywności, a po ubiegłorocznej formie – zarówno strzeleckiej, jak i „jakościowej” – nie pozostał już ślad. Najlepiej z całej trójki prezentuje się Karim Benzema, ale i on nie prezentuje takiego poziomu oraz regularności, do jakiej przyzwyczaił. Wobec powyższych faktów wydaje się, że to obrona Realu będzie miała większe problemy z zatrzymaniem formacji ofensywnej rywala, niż odwrotnie.
            Bardzo ważnym aspektem w tym starciu jest ten psychologiczny. I tu również przewaga jest po stronie Barcelony. Jeszcze kilka tygodni temu goście z Madrytu prowadzili w tabeli z bezpieczną, czteropunktową przewagą. Przewagą, którą roztrwonili na przestrzeni zaledwie 6 dni! Najpierw zremisowali u siebie 1:1 z Villarreal, by kilka dni później polec 0:1 w Bilbao. Wpadki te bezlitośnie wykorzystali podopieczni Luisa Enriqe, którzy po wczorajszej kanonadzie z Rayo objęli prowadzenie w tabeli. Nie bez znaczenia będzie również atut gry na własnym boisku. Podopieczni Carlo Ancelottiego będą oczywiście mogli spodziewać się potężnej, niemal 100-tysięcznej porcji gwizdów.

Czemu lepszy jest Real?

            W tej chwili duża część ekspertów skazuje Królewskich na pożarcie. Przy odpowiednim podejściu może okazać się to atutem. Sęk w tym, że jeśli Carlo Ancelotti dobrze to rozegra, to zdejmie ze swoich zawodników ciążącą na nich presję, dzięki czemu szanse na końcowy triumf zdecydowanie wzrosną. Wydaje się również, że po prostu nie ma lepszego momentu na przełamanie kryzysu niż wyjazdowa potyczka z odwiecznym rywalem. Właśnie w takich meczach ujawnia się charakter drużyny, o ile go posiada. Osobiście wierzę jednak, że goście z Madrytu pokażą ów charakter, dzięki czemu będziemy świadkami wspaniałego spotkania.
            Jeśli przed spotkaniem można doszukiwać się jakichś plusów po stronie Realu, to jest to z pewnością… sposób gry Barcelony. Tak, tak, dobrze przeczytaliście. Nie trzeba być bowiem taktycznym geniuszem żeby zauważyć, że Real po prostu nie umie rozgrywać piłki w ataku pozycyjnym. Ich naturalnym stylem gry jest gra z kontrataku, która bardzo często przynosi zabójcze efekty. Jak powszechnie wiadomo, w Barcelonie wyznaje się kulturę bardzo długiego rozgrywania piłki. I to jest moim zdaniem siła Madrytczyków w najbliższym spotkaniu. Jeśli tylko będą uważnie grać w obronie i nastawią się na grę z kontrataku, to na wrogim terenie mogą pokusić się o zdobycie chociaż jednego punktu.
            Na koniec zostawiłem argument najprzyjemniejszy. Luka Modric. Na tę chwilę wydaje się, że chorwacki geniusz na Camp Nou będzie gotowy do gry od pierwszego gwizdka. A nie trzeba mówić, jaką pozycją cieszy się Lukita wśród piłkarzy, kibiców oraz sztabu szkoleniowego z Concha Espina. Filigranowy pomocnik do chwili odniesienia kontuzji był kluczowym zawodnikiem w talii Ancelottiego, a bez niego mało kto wyobrażał sobie ówczesny Real Madryt. Pod jego nieobecność część jego obowiązków wziął na siebie Isco, ale gdy ta dwójka wybiegnie razem na boisko – będziemy mogli spodziewać się naprawdę wysokiej jakości w drugiej linii Królewskich.

            Podsumowując, ferowanie wyniku przed tego typu meczem jest jak wróżenie z fusów. Na papierze obie drużyny prezentują ten sam poziom, ostatnia forma oraz inne, aktualne czynniki w lepszej pozycji stawiają Barcę. Real z pewnością będzie chciał jednak powetować sobie ostatnie, nienajlepsze wyniki. Bez względu na wynik liczę jednak na świetny, wyrównany mecz. Czego sobie i wam życzę J

piątek, 27 lutego 2015

Jak to Ajax Legię ograł...

    Po takim meczu jak ten dzisiejszy ciężko na gorąco wysnuć jakieś konstruktywne wnioski. Na usta cisną się bowiem nieparlamentarne w większości słowa. Od kilku dni w szeregach warszawskiej Legii panowały niezwykle bojowe nastroje, które skończyły się… wraz z pierwszym gwizdkiem sędziego. Wyglądało to tak, jakby po wyjściu na boisko piłkarze stołecznego zespołu całą swoją pozytywną energię przekuli w strach. Strach, że jedna bramka Ajaxu praktycznie uniemożliwi im awans do dalszej fazy rozgrywek. Podopieczni trenera Berga grali niezwykle nerwowo, było dużo niedokładności, prostych strat. Sam mecz rozstrzygnął się w dwie minuty, kiedy najpierw po indywidualnej akcji gola zdobył Milik, a chwilę później po centrze z rzutu wolnego, strzałem głową wynik podwyższył Viergever. Przed przerwą trzecią bramkę dorzucił Milik i można było spodziewać się pogromu. Szczęście w nieszczęściu, że w drugiej części gry Ajax nie miał już parcia na kolejne bramki, a w ostatnich kilkunastu minutach oddał nawet inicjatywę Legii. Podopieczni Franka de Boer’a wyszli chyba jednak z założenia „grajcie, bo nam się już nie chce”. Ostatecznie wynik do końca nie uległ zmianie i klub z Łazienkowskiej pożegnał się z europejskimi pucharami.
    Rzecz jasna ta porażka nie powinna zamazać naprawdę udanej przygody Legii w tegorocznej edycji europejskich pucharów. Wspaniały dwumecz z Celticiem (jak wiadomo zaprzepaszczony w najgłupszy z możliwych sposobów, ale to już nie wina piłkarzy), łatwe ogranie Kazachów z Aktobe, 15 punktów i pierwsze miejsce w grupie Ligi Europy. Tak, z pewnością za te osiągnięcia piłkarzom oraz całemu sztabowi szkoleniowemu należą się duże brawa. Nie zmienia to jednak faktu, że w dwumeczu z Ajaxem legioniści rozegrali jedynie jedną dobrą połówkę, a w pozostałej części rywalizacji byli głównie statystami. Jak już pisałem wcześniej, ciężko po takim meczu wysnuć na gorąco jakieś wnioski, ale mimo to spróbuję:

Gra bez bramkarza

    Dusan Kuciak to z pewnością bardzo dobry bramkarz, można powiedzieć, że w skali polskiej ligi nawet znakomity. Nie zmienia to jednak faktu, że w obecnym sezonie jest po prostu bez formy. Już jesienią przytrafiały mu się liczne błędy, że przypomnę tylko mecze w Gliwicach, Bielsku-Białej czy Szczecinie. Według mnie w dzisiejszym spotkaniu również się nie popisał, a dwie pierwsze bramki w dużej mierze obciążają jego konto. W pierwszej sytuacji miał obowiązek złapać piłkę po uderzeniu Milika, który w zasadzie trafił prosto w niego. W drugiej natomiast miał obowiązek wyjść do dośrodkowania, które spadało w okolice 5-6 metra. Warto również zaznaczyć, na co wielu ekspertów nie zwraca uwagi, że Słowak kompletnie nie umie grać nogami. W tym elemencie piłkarskiego rzemiosła jest po prostu tragiczny. A jeśli dodamy do tego słabą formę „czysto bramkarską” to mamy taki obraz, jaki widzieliśmy w dzisiejszym meczu.

Brak skuteczności

    Sprawa dość oczywista. Jeśli nie strzelasz bramek to nie masz prawa myśleć o awansie do kolejnej rundy. Zaryzykuję twierdzenie, że Legia w tym dwumeczu stworzyła sobie więcej dobrych okazji bramkowych od Ajaxu. Różnica polegała na tym, że podopieczni de Boer’a byli bezlitośni i praktycznie każdy błąd byli w stanie zamienić na bramkę, a Legia co chwila obijała Cillessena. Prym wiedli w tym oczywiście Orlando Sa oraz Michał Żyro, ale swoje sytuacje mieli również Michał Kucharczyk (spektakularne pudło!) czy Tomasz Jodłowiec. Niestety, z takim rywalem jak Ajax Amsterdam takie sytuacje po prostu trzeba zamieniać na gole.

Brak środka pola

    Bez dwóch zdań, Ajax dosłownie zmasakrował Legię w środku pola. Najlepszy w holenderskiej drużynie był moim zdaniem Thulani Serero, ale i reszta zawodników z Amsterdamu nie ustępowała mu poziomem. Cechowało ich świetne przewidywanie gry, bardzo dobry odbiór, a także umiejętność gry na jeden kontakt. Druga linia mistrza Holandii przewyższała tę warszawską przynajmniej o dwie klasy. Na tle kolegów najmniej tragicznie prezentował się chyba Ivica Vrdoljak: dużo walki, kilka odbiorów, próba wzięcia ciężaru gry na siebie. Michał Masłowski wypadł podobnie jak cała Legia: w całym dwumeczu zagrał dobrze jedynie drugą połowę meczu w Amsterdamie. Przez resztę czasu był zupełnie niewidoczny, odcięty od gry, przestraszony. Widać, że ten chłopak potrzebuje jeszcze czasu, aby przyswoić taktykę i schematy Henninga Berga. Największy zawód sprawił jednak Tomasz Jodłowiec, który zagrał dziś chyba najgorszy mecz w swojej przygodzie z piłką. Mnóstwo strat, niewymuszone błędy, brak udanych, ofensywnych wejść… Jednym słowem: dramat. Najlepszym dowodem na słabość legijnego środka był fakt, iż najlepszym zawodnikiem tej formacji okazał się… Helio Pinto, który pojawił się na boisku z ławki rezerwowych. Cóż, z tak dysponowanym środkiem pola – który najczęściej ma największy wpływ na boiskowy rozwój wypadków – Legia nie miała prawa ograć Ajaxu.

Absencje

    Nie napiszę niczego nowego, ale kluczowa dla ofensywnych poczynań Legii była nieobecność Miro Radovica oraz Ondreja Dudy. Tych dwóch gości nie dość, że potrafiło w pojedynkę wygrać mecz, to jeszcze świetnie rozumiało się na boisku, stanowiąc niezwykle groźny i kreatywny duet. Od początku wydawało się, że Michał Masłowski to jeszcze nie ten kaliber i niestety, obawy te się potwierdziły. Niełatwo też zrozumieć decyzję Henninga Berga, który w Amsterdamie nie znalazł dla Rado miejsca nawet na ławce. A moim zdaniem to właśnie tam legioniści przegrali awans. Gdyby strzelili choć jedną bramkę – w Warszawie to Ajax musiałby od początku zaatakować, a drużyna z Łazienkowskiej mogłaby nastawić się na kontry, czyli to, co jej najbardziej odpowiada. Nie ma jednak co gdybać – mistrz Polski okazał się słabszy od mistrza Holandii i zasłużenie odpadł z rozgrywek. Oby piłkarze, sztab szkoleniowy oraz działacze wyciągnęli odpowiednie wnioski. Tak, abyśmy za rok o podobnej porze świętowali awans do kolejnej rundy, bądź emocjonowali się starciami polskiego klubu w Lidze Mistrzów. 

wtorek, 24 lutego 2015

W świecie pieniądza



              Stało się. Miro Radovic zaakceptował niewyobrażalną ofertę, którą zaproponowali mu Chińczycy i po blisko dziewięciu latach opuszcza Łazienkowską. Można się spierać czy Serb postąpił słusznie, ale ja nie mam wątpliwości. Piłka nożna to jego zawód, główne (a najczęściej jedyne) źródło dochodu. Niech każdy z was zastanowi się, jak by postąpił, gdyby nagle dostał ofertę pracy w konkurencyjnej firmie, a przeprowadzka wiązałaby się z 15-krotną podwyżką zarobków. Zrezygnowalibyście? Wątpię. Dość już jednak o Rado, gdyż ten wstęp mógłby sugerować tekst w dużej mierze traktujący o Legii, a tak nie będzie. Transfer największej gwiazdy klubu z Łazienkowskiej po raz kolejny pokazał bowiem, jak wielka w dzisiejszych czasach jest siła pieniądza. Piłka nożna w ciągu ostatnich kilku lat stała się skomercjalizowana do granic możliwości. Futbol stał się jednym, wielkim biznesem, w którym nie ma miejsca na sentymenty. I choć nie mam na to absolutnie żadnego wpływu, to komercjalizacja mojej ukochanej dyscypliny bardzo mnie martwi. Cytując klasyka: „Against modern football!”

Klubowe ikony

            Jeszcze na przełomie wieków można było podawać bardzo wiele przykładów zawodników, którzy całą karierę poświęcili tylko jednemu klubowi. Byli to zawodnicy, którzy ponad dobra materialne cenili sobie takie wartości jak lojalność, szacunek czy przywiązanie do klubowych barw. Niestety, tacy zawodnicy są w dzisiejszych czasach towarem deficytowym. Swoje piękne, długoletnie kariery zakończyli chociażby Paolo Maldini – symbol Milanu, czy Javier Zanetti – żywa legenda Interu Mediolan. W Romie żywym pomnikiem jest Francesco Totti, ale i on wielkimi krokami zbliża się do końca swojej przygody z futbolem. W dalszym ciągu są oczywiście piłkarze, którzy spędzają kariery w jednym tylko klubie, że wspomnę chociażby Bastiego Schweinsteigera czy Johna Terry’ego. Wydaje mi się, że akurat w ich przypadku zarabiane pieniądze to jedno, a możliwość walki o trofea to drugie. Zaryzykuję tezę, że gdyby zgłosiły się po nich kluby o podobnej lub wyższej renomie, oferując większą gażę, to obaj ci zawodnicy zmieniliby klubowe barwy. Są to jednak tylko moje domysły.
            Zdarzają się jednak przypadki, w których role są zupełnie odwrócone. Wcześniej wspominałem bowiem o sytuacji, w której zawodnicy zmieniają kluby jak rękawiczki, w pogoni za pieniądzem. Ale nierzadko dochodzi również do sytuacji, w których to klub oddaje klubową legendę, by „zejść z budżetu płacowego”, a także dlatego, iż według działaczy zawodnik ten nie daje już odpowiedniej jakości piłkarskiej (abstrahując od tego, że często jest to „przywódca szatni” i jest nieodzownym elementem tworzenia pozytywnej atmosfery wewnątrz drużyny). Najlepszym przykładem takiej polityki jest Alessandro Del Piero, który w 2012 roku, po 19 latach spędzonych w klubie, musiał opuścić Juventus na rzecz australijskiej drużyny Sydney FC. Działacze z Turynu uznali bowiem, że Del Piero jest już zbyt wiekowym graczem, by stanowić o sile obecnego Juventusu. Bardzo podobne były przypadki Franka Lamparda, dla którego miejsca w Chelsea nie widział już Jose Mourinho oraz Stevena Gerrarda, który nie był w stanie porozumieć się z Liverpoolem w sprawie nowego kontraktu i od nowego sezonu będzie reprezentował barwy Los Angeles Galaxy, klubu występującego na co dzień w amerykańskiej lidze MLS.

Światełko w tunelu

            Fakt, że w obecnych czasach futbol został całkowicie zdominowany przez pieniądz jest niepodważalny. Ale jest jedna jasna strona takiego obrotu spraw. Otóż, jak powszechnie wiadomo, najbogatsze kluby bardzo często wzmacniają się kosztem tych słabszych (albo nawet niekoniecznie słabszych, a po prostu mniej zamożnych). Panująca sytuacja zmusza mniejsze kluby do radzenia sobie w inny sposób. W polskiej ekstraklasie – przynajmniej do tej pory – dominowała opcja ściągania tzw. szrotu. Chodzi o graczy, którzy z całą pewnością nie podniosą poziomu ligi, a ich jedyną zaletą jest to, iż są niedrodzy w utrzymaniu. I wydaje się, że nie jest to najlepsza droga. Moim zdaniem wszystkie mniej zamożne kluby powinny podążać drogą francuskiego Lyonu. Jeszcze niedawno OL było w bardzo ciężkiej sytuacji finansowej, bez większych perspektyw na przyszłość. Wtedy to klubowi działacze postanowili wdrożyć projekt zakładający oparcie pierwszej drużyny na młodych wychowankach ze Stade Gerland. Włodarze Les Gones słusznie uznali, że zamiast wydawać krocie na gwiazdy światowej piłki, lepiej będzie samemu je wykreować. Dzisiaj Olympique Lyon, w składzie którego grają praktycznie sami wychowankowie, jest liderem Ligue 1 i wyprzedza szejków z Paryża, którzy na budowę swojej drużyny wydali kilkaset milionów Euro. Można? Można, jak widać na załączonym obrazku. Podobny, choć nieco inny projekt wybrali działacze Olympique Marsylia. Ich wizja zakłada bowiem ściąganie za stosunkowo niewielkie pieniądze najbardziej uzdolnionych francuskich graczy, których po ukształtowaniu będzie można sprzedać z ogromnym zyskiem. Jest to filozofia nieco droższa niż w przypadku OL, ale wciąż bardzo opłacalna. Efekt jest taki, że obie te drużyny – wraz z PSG, zasilanym niewyobrażalną sumą petrodolarów – będą do końca sezonu biły się o mistrzostwo Francji.

Słowo na niedzielę

            Podsumowując, wydaje się, że niestety proces komercjalizacji futbolu jest nieunikniony. Czasy, kiedy zawodnik spędzał karierę w jednym klubie, nie patrząc specjalnie na aspekty finansowe, już dawno minęły. I dotyczy to zarówno zawodników, którzy odchodzą w pogoni za większą ilością zer na koncie, jak i klubów, które w starszych zawodnikach – legendach klubu – nie widzą już potencjału na wypracowanie zysku. Jest jednak pewne światełko w tunelu, głównie wśród tych klubów, które nie są zaliczane do europejskich gigantów. Muszą (a raczej powinny) opierać swoją filozofię na młodych zawodnikach, klubowych wychowankach. A zatem na ludziach, którzy identyfikują się z klubem. W przyszłości może to bowiem przynieść wymierne efekty, zarówno sportowe jak i ekonomiczne. Przypadki Olympique Marsylia, Olympique Lyon czy FC Porto pokazują, że takie podejście jest bardzo opłacalne. 

niedziela, 15 lutego 2015

Pamiętam jak kiedyś...

               

             Do napisania tego tekstu szykowałem się od ładnych kilku dni. Dokładniej od momentu, kiedy przeczytałem, że Juan Roman Riquelme postanowił zawiesić buty na kołku i przejść na piłkarską emeryturę. Właśnie wtedy dotarło do mnie, że pewna epoka w futbolu dobiega końca. Oczywiście nie wysnułem tego na podstawie zakończenia kariery przez Argentyńczyka, jest to rzecz jasna proces długotrwały. Ale Riquelme był pewnym bodźcem, który sprawił, iż poczułem, że to właśnie ten moment. Może to dlatego, że był to typ zawodnika, który ceniłem najbardziej? Od zawsze bowiem dużo wyżej od efektownych dryblingów podziwiałem umiejętność regulowania tempa gry, a nade wszystko przemawiała do mnie gracja, z jaką zawodnicy tego typu poruszali się po boisku. Wcześniej chociażby Zidane czy właśnie Riquelme, obecnie Mesut Ozil, Andres Iniesta czy David Silva. Ale wracając do meritum, kiedy po przeczytaniu tej informacji zacząłem na Youtube oglądać popisy legendy Boca Juniors dotarło do mnie, że nieuchronnie kończy się pewien rozdział futbolu. Rozdział mojego dzieciństwa…
            Wszystko zaczęło się w roku 2006, kiedy to karierę postanowił zakończyć Zinedine Zidane. Miałem wtedy ledwie 15 lat i z pewnością nie postrzegałem tego w ten sposób, jak robię to obecnie. Niemniej jednak jego odejście było pewną linią graniczną. Zizou był bowiem pierwszym z moich ulubieńców, który postanowił zawiesić buty na kołku. Dużo gorzej czułem się natomiast prawie równo 4 lata temu, 14. lutego 2011 roku. Karierę postanowił wtedy zakończyć najlepszy wg mnie zawodnik w historii futbolu – Ronaldo. Brazylijczyk był moim idolem odkąd skończyłem 6 lat. Oglądałem wszystkie mecze z jego udziałem, prowadziłem wnikliwe statystyki. Kiedy w 2002 roku strzelił swoją pierwszą bramkę po powrocie z blisko 2-letniego rozbratu z piłką, cieszyłem się tak jakbym tam był. Zakończenie przez niego przygody z futbolem było dla mnie tym większym szokiem, że Brazylijczyk miał ledwie 34 lata i żywiłem nadzieję, że będę mógł podziwiać go jeszcze podczas wielu meczów. Do tej pory pamiętam konferencję prasową, na której Phenomeno ogłosił swój rozbrat z futbolem. Brazylijczyk ryczał jak bóbr, a ja razem z nim.
            Odejście Ronaldo było chyba takim punktem kulminacyjnym. Od momentu odejścia Brazyliczyka futbol stał się dla mnie bardziej obojętny. Oczywiście w dalszym ciągu mam obsesję na punkcie tego wspaniałego sportu, ale nie jest to już ten sam poziom emocji, jaki towarzyszył mi podczas występów Il Phenomeno. Chyba właśnie z tego powodu jakoś łagodniej znosiłem fakt, iż kolejni z moich idoli, coraz częściej kończyli kariery. Ruud van Nistelrooy, Carles Puyol, Roberto Carlos, Thierry Henry, Raul Gonzalez… Ci legendarni zawodnicy również nie grają już profesjonalnie w piłkę. Bardziej emocjonalnie przeżyłem tylko odejście Javiera Zanettiego, legendy mojego ukochanego Interu. I tu dochodzimy do ściany, czyli informacji o zakończeniu kariery przez Juana Romana Riquelme. Ta informacja sprawiła, iż doszło do mnie, że moja ukochana futbolowa epoka dobiega końca. Że już nie będę mógł podziwiać zawodników, których podziwiałem mając 8, 10 czy 13 lat. Niestety, te czasy już nie wrócą…

            Znamienny jest również fakt, że przez to (a może dzięki temu), że miałem przyjemność oglądać w akcji Ronaldo czy Zidane’a, w żaden sposób nie jestem w stanie stwierdzić, że obecne gwiazdy futbolu dorównują im poziomem. Oczywiście doceniam to co robią Messi i Cristiano, bardzo podoba mi się styl gry Aguero oraz wcześniej wspomnianych Iniesty czy Silvy, ale to zdecydowanie nie jest to. Phenomeno, Zizou oraz cała plejada gwiazd z tamtego okresu była poziom wyżej od obecnych zawodników. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że Zidane oraz Ronaldo byli dwie półki wyżej. Zdaję sobie sprawę, że moja ocena jest mocno subiektywna i nacechowana pewną nostalgią, ale taki jest właśnie mój kąt postrzegania obecnego futbolu. Podejrzewam, że ludzie, którzy mieli okazję oglądać w akcji Maradonę powiedzą to samo o pokoleniu Ronniego i Zizou. I niewykluczone, że będą mieli rację. Ja swojego zdania nie mam jednak zamiaru zmieniać. Piłkarskie czasy, w których się wychowałem to najlepsza epoka w historii futbolu i bardzo ciężko przyznać mi, że właśnie dobiega końca. Taka jest jednak naturalna kolej rzeczy…