Obecny sezon Premier League bardziej niż poważną ligę piłkarską przypomina
środowe losowanie Lotto. W zasadzie w każdą sobotę na scenę mógłby wychodzić
ładnie ubrany gość i z pełną powagi miną ogłaszać: "Proszę państwa, w tej
kolejce Premiership wylosowano następujące wyniki...". Nie ma bowiem
tygodnia, podczas którego nie bylibyśmy świadkami sensacyjnych rozstrzygnięć.
Największym rozczarowaniem jest oczywiście londyńska Chelsea, podopieczni Jose
Mourinho punktują bowiem mniej więcej tak, jak swego czasu Robert Mateja
punktował na mamuciej skoczni. Nie lepiej wygląda tu Newcastle United, który
latem wydał na transfery ogromne pieniądze tylko po to, by bić się z
Sunderlandem oraz Aston Villą o miano czerwonej latarni ligi (choć akurat
podopieczni McClarrena zanotowali ostatnio dwa cenne zwycięstwa i nieco
poprawili swoją ligową sytuację). Na drugim biegunie znajduje się natomiast
chociażby Crystal Palace. Podopieczni Alana Pardew mają już na rozkładzie kilka
teoretycznie mocniejszych (a także bogatszych) ekip, a wcale nie wyglądają na
drużynę, która miałaby stracić impet. Drugim tak ogromnym zaskoczeniem jest
Leicester City.
No właśnie, Leicester...
Jeszcze kilka miesięcy temu "Lisy" były głównym kandydatem do spadku
z Premiership. Drużyna z King Power Stadium grała katastrofalnie, przez
zdecydowaną część sezonu okupując miejsce w strefie spadkowej. Jak wszyscy
pamiętamy, ówczesny menedżer Leicester – Nigel Pearson – zaliczył piorunującą
końcówkę sezonu. Drużyna punktowała wówczas z częstotliwością klubu bijącego
się o grę w Lidze Mistrzów, dzięki czemu zamiast do ostatniej kolejki walczyć o
ligowy byt, zakończyła rozgrywki na bezpiecznym, 14. miejscu. W nagrodę za
utrzymanie Pearson otrzymał... wypowiedzenie. Rzecz jasna nie zdecydowały o tym
względy czysto sportowe, ale niesmak pozostał.
Dla fanów
"Lisów" odejście Pearsona było dużym ciosem. I nim zdążyli się po nim
otrząsnąć, kolejny raz dostali obuchem w łeb (a przynajmniej tak się wtedy
wydawało). Na King Power Stadium zawitał bowiem Claudio Ranieri, szkoleniowiec
słynący z tego, że gdziekolwiek się nie pojawiał, ugrywał wicemistrzostwo kraju
(stąd ksywka "The Second One"). W zasadzie nikt – poza działaczami
Leicester – nie wierzył, że drużyna pod wodzą Ranieriego może odpalić.
Spodziewano się raczej rozpaczliwej walki o utrzymanie.
Włoski szkoleniowiec
udowodnił jednak, że skreślono go zdecydowanie za szybko. Pod jego batutą
zespół wzniósł się na jeszcze wyższy poziom niż prezentował w końcówce
ubiegłych rozgrywek. "Lisy" w 16 dotychczasowych spotkaniach
przegrały tylko raz, gromadząc przy tym aż 35 punktów i wygodnie rozsiadając
się w fotelu lidera Premier League. Jest to oczywiście wielka sprawa, ale ważne
jest również to, iż drużyna gra naprawdę ładnie dla oka, widowiskowo. Riyad
Mahrez stał się jedną z rewelacji pierwszej fazy rozgrywek, Jamie Vardy – choć
już w poprzednim sezonie prezentował się nieźle – jest aktualnie zdecydowanym
liderem tabeli strzelców, nawet Robert Huth wygląda na w miarę poważnego
defensora. Ranieri zapowiada jednak: "Vardy
zostaje z nami. Nikt nie odejdzie w styczniu, ani Riyad Mahrez, ani Jamie, ani
Jeffrey Schlupp. Nikt.". I trudno mu się dziwić, Leicester wreszcie
wygląda bowiem na całkiem poważny klub, w którym kadra zespołu budowana jest z
głową, towarzyszy temu jakaś myśl przewodnia. I jeśli wszyscy na King Power
Stadium będą wciąż działać z taką rozwagą, a piłkarze nie spoczną na laurach,
to "Lisy" pod wodzą "The Second One" staną się poważnym kandydatem
do gry w europejskich pucharach.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz