Bieg na dystansie 10 km podczas Orlen Warsaw Marathon miał
być moim biegowym debiutem na tym dystansie. Wcześniej brałem co prawda udział
w 8. Półmaratonie Warszawskim, ale jednak bieg na dystansie dwa razy krótszym
to zupełnie inny rodzaj wysiłku. Na co dzień jestem dość aktywny fizycznie,
trenując regularnie piłkę nożną, więc nie realizowałem żadnego programu
treningowego, który pomógłby mi osiągnąć cel minimum, czyli przebiegnięcie w
czasie 46-47 minut. Ot, w wolne dni wychodziłem przebiec te 12-13 km, tyle.
Byłem przekonany, że to wystarczy do złamania założonej bariery i - jak się
okazało - nie pomyliłem się.
Pamiątkowa fotka z Marcinem, kilka minut przed startem
Dzień,
w którym miałem zmierzyć się z trasą Orlenu zaczął się wcześnie, jak na
niedzielę, gdyż już o 6:45 czekała mnie pobudka. Następnie lekkie śniadanie, pół
godziny drzemki, Red-Bull na pobudzenie, i wreszcie przechadzka do autobusu
linii 517, gdzie czekał już na mnie Marcin. Około 8:45 byliśmy na miejscu,
gdzie oddaliśmy rzeczy do depozytów, a następnie zaczęliśmy rozgrzewkę. Kilka
minut po 9 ruszyliśmy w okolice startu. Potem jeszcze pamiątkowa fotka i każdy
udał się w swoją stronę; Marcin do strefy maratończyków, ja natomiast do grupy
„10 km”. 9:30 – startuje 6,5 tysiąca maratończyków, a ja coraz mocniej odliczam
czas do własnego startu. Wreszcie, około 10 minut później, jest! Upragniony
sygnał i można zacząć biec. Początek trasy prowadzi Wybrzeżem Szczecińskim, a
następnie Mostem Świętokrzyskim. Obok mnie biegnie aktor, Bartłomiej Topa, ale
szybko zostawiam go w tyle. Podobnie zresztą jak wielu innych „niedzielnych”
biegaczy, którzy chyba nie do końca zdawali sobie sprawę, do czego służyło
ustawienie tzw. „stref czasowych” na starcie. Już na samym początku na
uczestników czeka najtrudniejszy fragment całej trasy – podbieg ul. Tamka. Dla
mnie to jednak bardzo dobra wiadomość, bowiem nie dość, że w tej fazie biegu
będę w stanie pokonać ten odcinek bez większego zmęczenia, to jeszcze porządnie
„przewietrzę” płuca, co w dalszej fazie może mi tylko pomóc. Kilkaset metrów
nieco większego wysiłku, podczas którego wyprzedzam m.in. Roberta
Korzeniowskiego, i jest – koniec podbiegu! Trasa wiedzie Krakowskim
Przedmieściem, a ja czuję, że „wspinaczka” ul. Tamka dobrze mi zrobiła. Po
pokonaniu kolejnych kilkuset metrów zaczynamy mijać maratończyków, biegnących
akurat w drugą stronę. Ten widok mobilizuje mnie jeszcze bardziej, nie ma
bowiem nic lepszego, niż motywacja ze strony innego biegacza. Kilka kolejnych
minut mija bez żadnych przeszkód – biegnę równym tempem, nawet nieco wyższym,
niż zakładałem. Trasa przebiega Krakowskim Przedmieściem, a następnie ul.
Miodową oraz Bonifraterską, aż do Konwiktorskiej, gdzie „odbijamy” w prawo. To
właśnie tam tracę kilka sekund z powodu rozwiązanych sznurówek. Kilkaset metrów
dalej jest półmetek, na który dobiegam z czasem 0:21:48. W międzyczasie
zgarniam kubeczek z wodą, której większość i tak ląduje prosto w oku. Jeszcze
kilkadziesiąt kolejnych sekund i wbiegam na Wybrzeże Gdańskie. Uff… nareszcie
szeroka trasa, dzięki czemu można spokojnie wyprzedzać tych, którzy opadli z
sił. Po przebiegnięciu około 6,5 km, w okolicach Centrum Nauki Kopernik, dopada
mnie lekki kryzys. Wmawiam sobie jednak, że jeszcze nieco ponad 3 km, i że najzwyczajniej
w świecie trzeba się zmusić. Cały czas utrzymuję identyczne tempo, a ponadto
licznie zgromadzeni na trasie kibice dodatkowo mobilizują do zdwojonego
wysiłku. Zaczynam naprawdę ciężko oddychać, ale do mety coraz bliżej, więc nie
ma wyjścia – trzeba biec! Wreszcie dobiegam do Mostu Świętokrzyskiego – jestem
w domu! Na moście wyprzedzam kilku kolejnych, wyraźnie słabnących zawodników i
skręcam w prawo, ponownie na Wybrzeże Szczecińskie. Zerkam na stoper – czas
zapowiada się na niezły, ale przede mną jeszcze długa droga. Sił zdecydowanie
już brakuje, ale mam to szczęście, że koło mnie biegnie człowiek w zdecydowanie
lepszym stanie. „Uczepiam się” go więc i tak obaj dobiegamy do al. Księcia
Poniatowskiego. Jeszcze jeden, krótki podbieg, a po chwili delikatny zbieg –
jestem coraz bliżej. Po chwili trasa zakręca w lewo i – chwała Bogu – już widać
metę! Próbuję jeszcze wykrzesać z siebie resztki sił, aby uzyskać jak najlepszy
wynik, ale nie jest to łatwe. Po kilkudziesięciu sekundach mijam linię mety.
Rzut oka na stoper – 0:43:18 – udało się! Założony plan udało się zrealizować z
nawiązką. Po chwili jeszcze typowa ceremonia w tego typu biegach, czyli poganianie
przez ochroniarzy, a następnie odbiór pamiątkowego medalu. Potem tylko woda,
izotonik… i w pełni usatysfakcjonowany mogę udać się do domu!
Półmetek
Na
koniec kilka słów dotyczących organizacji całej imprezy. Generalnie, plusów
jest o niebo więcej niż minusów. Miasteczko biegacza – wzorowe, depozyty – zero
kolejek, trasa – bardzo fajna, dobra do bicia „życiówek”, atmosfera podczas
biegu – rewelacja (choć to akurat norma), pakiet startowy – baaaardzo
przyzwoity. Jeśli natomiast miałbym szukać jakichś niedociągnięć, to z
pewnością będzie to brak oznaczeń na trasie. Mnie osobiście nie sprawiło to problemu,
gdyż wcześniej dokładnie ją przeanalizowałem, ale dla większości zawodników
było to zapewne spore utrudnienie. Słyszałem też, że na piątym kilometrze
zabrakło wody dla tych, którzy biegli na czas powyżej godziny, ale nie byłem
naocznym świadkiem tego incydentu, więc na jego temat nie mam zamiaru się
wypowiadać. Jednak impreza zorganizowana była niemal perfekcyjnie i za rok z
pewnością znów wystartuję. Wcześniej mam jednak zamiar wziąć udział w kilku
innych biegach na tym dystansie, a najbliższy z nich – XXIII Bieg Powstania
Warszawskiego – odbędzie się już 27. lipca. Tym razem planuję jednak solidnie
się do niego przygotować i być może zejść poniżej magicznej granicy 40 minut.
Czy mi się to uda, czas pokaże… Trzymajcie się i pamiętajcie, że bieganie
bardzo często pomaga pokonywać własne słabości, tak więc, zdecydowanie – warto
biegać! J
Pozdro, Paweł
PS. Gratulacje dla Marcina, który swój pierwszy maraton ukończył w czasie 3 godzin i 36 minut J



Brak komentarzy:
Prześlij komentarz