wtorek, 30 grudnia 2014

Na zawsze Phenomeno!

                
           Koniec roku. W świecie sportu (i nie tylko) jest to doskonały czas na różnego rodzaju podsumowania, przypominanie najważniejszych wydarzeń mijającego roku. Jest też jednak druga strona medalu – swoista „posucha” w futbolu. Myślę, że wszyscy piłkarscy fanatycy doskonale wiedzą, o co mi chodzi. Jest to bowiem okres, w którym wszystkie ligi europejskie (poza angielską Premier League) mają świąteczno-noworoczną przerwę. Jedni do gry wracają wcześniej (Primera Division – 3. stycznia), inni później (Bundesliga – 31. stycznia), ale nie zmienia to faktu, że większość zawodników i trenerów w tym okresie regeneruje się po meczowym maratonie. I choć nie ma się co dziwić – w końcu piłkarze to też ludzie, którzy chcą spędzić ten szczególny czas z najbliższymi – to mimo wszystko człowiek czuje taką wewnętrzną pustkę wywołaną brakiem futbolu. I choć w tym miejscu nie mogę napisać o pięknych bramkach, spektakularnych paradach bramkarskich czy brutalnych faulach, postaram się przedstawić piłkę nożną w trochę innym wydaniu. Zapewne obiło wam się kiedyś o uszy nazwisko (a właściwie imię) Ronaldo. Brazylijczyk był bowiem jednym z najlepszych – a dla mnie bezsprzecznie najlepszym – zawodnikiem w historii futbolu. Ronaldo Luis Nazario da Lima, bo tak brzmi jego pełne imię i nazwisko, w swojej najlepszej formie był gościem z zupełnie innej planety. Mógłbym w tym momencie zacząć wyliczać wszystkie przydomki oddające jego klasę i wirtuozerię, ale myślę, że lepiej zrobi to ERIC CANTONA. Popularny Phenomeno z pewnością jest osobą znaną na całym świecie, ale jego życie skrywa naprawdę dużo ciekawostek, o których przeciętny kibic piłkarski nie ma bladego pojęcia. I ja postaram się przytoczyć najciekawsze z nich. Uprzedzam od razu wszelkie pytania typu „A dlaczego akurat Ronaldo?”. Jedno słowo: IDOL.

Powtórnie urodzony

            Pierwsza ciekawostka dotycząca brazylijskiego geniusza dotyczy jego daty urodzenia. Według wszelkich oficjalnych danych Ronaldo przyszedł na świat 22. września 1976 roku w Rio de Janeiro. Mało kto wie jednak, że tak naprawdę przyszły gwiazdor futbolu urodził się 4 dni wcześniej – 18. września. Cała sytuacja wzięła się z tego, iż w latach 70-tych XX wieku w Brazylii panował przepis, według którego rodzice mają obowiązek zarejestrować swoje nowonarodzone dziecko. Sęk w tym, że taka rejestracja wiązała się z kosztem w wysokości 10 $. Rodzina państwa Nazario żyła jednak na granicy ubóstwa, toteż potrzebną kwotę udało się uzbierać dopiero po czterech dniach. Ojciec Ronaldo, Nelio, zarejestrował wtedy swego syna, ale w obawie przed karą za zwłokę powiedział, iż urodził się on 22. września. Od tamtej pory Ronaldo obchodzi urodziny dwa razy w roku.

Szaman prawdę Ci powie

            Pewnym jest, że piłka nożna była naturalnym przeznaczeniem Brazylijczyka. Świadczy o tym m.in. historia, która wydarzyła się, kiedy Ronaldo nie było jeszcze na świecie. Do domu państwa Nazario zapukał człowiek, który podawał się za jasnowidza.  Sonia – matka Ronaldo – zaprosiła go do środka i poprosiła o wróżbę. W odpowiedzi usłyszała, że jej trzecie dziecko będzie chłopcem posiadającym niewiarygodne umiejętności, które pomogą całej rodzinie uciec ze slumsów na zawsze. Sonia tak wspomina jego słowa: „Pewnego dnia Twój syn odmieni Twoje życie i uczyni Cię bardzo bogatą”. Po latach okazało się, iż tajemniczy szaman nie pomylił się w żadnym calu. Ronaldo posiadł niewiarygodne umiejętności, które pozwoliły jego rodzinie na zawsze uciec ze slumsów. Sonia wspominała jednak po latach, że była przeciwna grze syna w piłkę, a przepowiednię jasnowidza odebrała jako zapowiedź, iż jej syn znajdzie dobrze płatną pracę, chociażby jako lekarz. Mówiła: „Nie chciałam żeby Ronaldo grał w piłkę. Próbowałam go powstrzymywać, ale to była jego wielka pasja. Nie mogłam pogodzić się z tym, że mój syn myślał tylko o futbolu. Jaka przyszłość mogła go czekać? Kiedy zaczęłam coraz częściej widywać go grającego w pelada (podwórkowa odmiana piłki nożnej), w czasie gdy powinien być w szkole, wiedziałam, że przegrałam moją walkę”. Czas pokazał jednak, że związek z futbolem zapewnił Ronaldo oraz jego rodzinie świetlaną przyszłość.

Oblane testy

            Bez wątpienia pierwszą piłkarską miłością Ronniego było Flamengo. Klub z jego rodzinnego miasta – Rio de Janeiro – to jedna z najbardziej utytułowanych brazylijskich drużyn. I choć po latach R9 przywdziewał koszulkę ich największego rywala – Corinthians – to jego uczucia względem Flamengo się nie zmieniły. Po latach Brazylijczyk wspominał, że to dzięki ojcu pokochał ten klub. Nelio zabrał kiedyś syna na derby Rio, czyli mecz pomiędzy Flamego a Vasco da Gama, który odbywał się na słynnej Maracanie. Od tego momentu zaczęła się obsesja małego Ronaldo na punkcie całego klubu oraz jego największej gwiazdy – Zico, który był wtedy uznawany za jednego z najlepszych piłkarzy na świecie. I chociaż w dorosłą piłkę Il Phenomeno wkraczał w barwach Cruzeiro Belo Horizonte to niewiele brakowało żeby uczynił to w koszulce swego ukochanego klubu. Mając bowiem 13 lat Ronaldo pojechał na testy do Flamengo. Przeszedł je pozytywnie, wpadł w oko trenerowi i była szansa, że zostanie tam na stałe. Przeszkodą nie do przejścia okazały się – jak zwykle – finanse. Rodzinny dom państwa Nazario był położony o kilkanaście kilometrów od stadionu Flamengo, co wiązało się z kosztami dojeżdżania na treningi. Rodzice wysłali do klubu pismo z prośbą o sfinansowanie dojazdów syna do klubu, ale otrzymali odpowiedź odmowną. Sam Ronaldo – co nie powinno dziwić – był zrozpaczony. Na domiar złego podczas drogi powrotnej napadło na niego dwóch starszych chłopaków, którzy pobili młodego Ronaldo, a także ukradli mu zegarek o wartości 20 $. Brazylijczyk nie załamał się jednak i niedługo później trafił do lokalnego klubu Sao Cristovao, z którego ruszył w świat wielkiej piłki.

Świat jest mały

            Słowa zawarte w tytule są w tym przypadku jak najbardziej trafne. Jak bowiem powszechnie wiadomo, pierwszą dziewczyną, z którą Ronaldo spotykał się „na poważnie” była Suzana Werner – obecnie brazylijska modelka oraz aktorka, o rok młodsza od Phenomeno. Para spotykała się w latach 1997-1999, a Suzana została nawet uznana za Miss France ’98, czyli najpiękniejszą kibickę „wychwyconą” na trybunach podczas francuskiego mundialu. Ostatecznie jednak związek Ronaldo i Suzany rozpadł się pod koniec 1999 roku. Nie było by w tym nic wartego wspomnienia gdyby nie fakt, że obecnie Suzana Werner jest żoną... reprezentacyjnego kolegi Ronaldo – Julio Cesara. Były bramkarz mediolańskiego Interu oraz brazylijska gwiazdka pobrali się w 2002 roku, para ma również dwójkę dzieci: Cauet oraz Giulia.

Il hamburgero


            „Il Hamburgero”, „Il Gordo” (czyli po prostu „grubas”) – to tylko niektóre pseudonimy, których Ronaldo doczekał się w późniejszej fazie swojej kariery. Nie będzie oczywiście żadnym zaskoczeniem jeśli napiszę, że wszystkie te przydomki wzięły się z nadmiernej wagi Brazylijczyka. Nie wszyscy zdają sobie jednak sprawę, że problemy z wagą Ronniego w dużej mierze miały podłoże zdrowotne. Brazylijski gwiazdor od lat cierpi bowiem na niedoczynność tarczycy. Pisząc w dużym uproszczeniu, jest to zaburzenie, w którym tarczyca produkuje za mało hormonów w stosunku do potrzeb organizmu. Choroba ta objawia się najczęściej poprzez zmęczenie, zaburzenia pamięci oraz przyrost masy ciała. Uściślijmy: Ronaldo na pewno nie był wzorem profesjonalizmu. Powszechnie znana była bowiem jego słabość do hamburgerów, a także innych potraw typu Fast food. Jak każdy Brazylijczyk lubił się również zabawić. Faktem niezaprzeczalnym pozostaje jednak, że przy niedoczynności tarczycy utrzymanie prawidłowej wagi jest bardzo trudne, nawet przy obciążeniach fizycznych występujących w przypadku profesjonalnego piłkarza. Pokazuje to zresztą sytuacja Ronniego po zakończeniu kariery, kiedy to w bardzo krótkim czasie piłkarz „zyskał” dodatkowe kilkanaście kilogramów. Niepodważalne jest także to, że nawet pomimo niesportowego trybu życia Ronaldo był jednym z najlepszych piłkarzy w historii futbolu. A na pewno najbardziej utalentowanym. 

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Grudzień, czyli czas podsumowań

Okres przedświąteczny to czas, w którym piłka schodzi na dalszy plan. Wszystkie poważne ligi – nie licząc angielskiej Premiership – zapadają w zimowy sen. Najszybciej, bo już 3. stycznia rozgrywki wznawia Primera Division. Kilka dni później na boiska powrócą przedstawiciele Serie A, natomiast zawodnicy w Niemczech wznowią rozgrywki dopiero ostatniego dnia stycznia. Koniec grudnia to także czas, w którym większość lig znajduje się dokładnie na półmetku, co stwarza okazję do różnego rodzaju podsumowań pierwszej części sezonu. Ja postanowiłem spojrzeć na sprawę trochę z innej perspektywy i wybrać największe pozytywne niespodzianki oraz największe rozczarowania rundy jesiennej w najlepszych ligach europejskich – Premier League, Primera Division, Bundeslidze, Serie A oraz Ligue 1. Od razu zaznaczę, że jest to mój subiektywny wybór, który dotyczy najbardziej spektakularnych „zjazdów” oraz największych progresów. Z tego też względu nie brałem pod uwagę m.in. mojego ukochanego Interu. Nerazzurri oczywiście mocno w tym sezonie zawodzą – zajmując w lidze dopiero 11. lokatę – ale proces „rozkładu” tej drużyny trwa już od kilku ładnych lat i dla każdego kibica śledzącego ligę włoską nie jest to wielkie zaskoczenie. Ale żeby już nie przedłużać…

Do Kloppa z taką Borussią

Żadna niespodzianka, niekwestionowany lider rankingu. Podopieczni Jurgena Kloppa zaliczyli najbardziej spektakularny „zjazd” w ciągu kilkunastu ostatnich lat. Pomimo straty Roberta Lewandowskiego klub z Zagłębia Ruhry wydał na transfery naprawdę wielkie pieniądze i wydawało się, że drużyna wciąż będzie na tyle silna, aby zagrozić monachijskiemu hegemonowi w walce o tytuł mistrzowski. Rzeczywistość okazała się jednak niezwykle brutalna. Blisko 50 milionów Euro wydanych na transfery w większości okazało się nietrafionymi inwestycjami. Immobile nie strzela bramek, Adrian Ramos w ogóle rzadko pojawia się na boisku, a Kagawa w żadnym stopniu nie przypomina zawodnika, który czarował kibiców na Westfallen przed odejściem do Manchersteru United. Jest jeszcze Matthias Ginter, ale jest to raczej melodia przyszłości i zawodnik, który szykowany jest na następcę Hummelsa, a nie jego partnera na środku defensywy. Może dziwnie to zabrzmi, ale wygląda mi na to, że działacze Borussii mają problem z nadmiarem gotówki przeznaczonej na transfery. Jak pewnie niektórzy pamiętają, kiedy Jurgen Klopp obejmował stery w BVB, Borussia była klubem biednym, z bardzo ograniczonym budżetem. Jej filozofia polegała na sprowadzaniu młodych, utalentowanych zawodników, którzy z czasem mieli rozwijać się pod okiem młodego, inteligentnego szkoleniowca, jakim bez wątpienia jest Klopp. I faktycznie, transfery Kagawy, Bendera, Lewandowskiego czy Hummelsa pokazały, że jest to filozofia bardzo trafna i – co ważniejsze – bardzo opłacalna z ekonomicznego punktu widzenia. W pewnym momencie została ona jednak zachwiana. Zaczęto sprowadzać – za coraz większe pieniądze – zawodników, którzy takich pieniędzy zwyczajnie nie byli warci. Bo jak logicznie wytłumaczyć zapłacenie 27 milionów Euro za Mchitarjana, który zagra dwa dobre mecze w sezonie? Z zawodników sprowadzonych przez klub w ciągu ostatnich dwóch lat „jako-tako” sprawdziło się dwóch: Sokratis oraz Aubameyang. Może warto więc powrócić do korzeni i ponownie postawić na kadrę opartą na młodych, perspektywicznych zawodnikach?

Brendan zatoczył koło

Jeszcze kilka miesięcy temu Brendan Rodgers w czerwonej części Merseyside był noszony na rękach. Drużyna pod jego wodzą grała fenomenalną piłkę, zbierając za to zasłużone słowa pochwały. „The Reds” ostatecznie przegrali wyścig o mistrzostwo z londyńską Chelsea, co z pewnością wpłynęło na decyzję Luisa Suareza odnośnie transferu do Barcelony. Celowo na samym początku wspomniałem jednak o szkoleniowcu drużyny z Liverpool’u, gdyż niedawno została „odkopana”  jego wypowiedź sprzed kilkunastu miesięcy. Irlandczyk odniósł się w niej do sytuacji Tottenhamu, który po sprzedaży Garetha Bale’a wydał na transfery około stu milionów Euro, by ostatecznie zakończyć rozgrywki w sezonie 13/14 na szóstej lokacie. Menedżer „The Reds” stwierdził, że gdyby mógł wydać na transfery tak wielką kwotę to z pewnością do końca biłby się o mistrzostwo kraju. Życie pokazało jednak młodemu szkoleniowcowi jak bardzo się mylił. Sprzedaż Luisa Suareza oraz dobra kondycja finansowa klubu sprawiły, że latem na Anfield sprowadzono graczy za łączną sumę ponad 150 milionów Euro. Zawodnicy tacy jak Adam Lallana, Dejan Lovren, Lazar Markovic, Emre Can czy – przede wszystkim – Mario Balotelli mieli sprawić, że fani z czerwonej części Liverpool’u doczekają się wreszcie kolejnego tytułu mistrzowskiego dla swojej ukochanej drużyny. Fakty są jednak takie, że po 17 kolejkach podopieczni Rodgersa okupują dopiero 10. lokatę i bliżej niż do mistrzostwa jest im do strefy spadkowej. Część sympatyków oraz dziennikarzy zaczyna domagać się już zwolnienia Irlandczyka, wydaje mi się jednak, że jest na to zdecydowanie za wcześnie. Rodgers to naprawdę zdolny szkoleniowiec, który po prostu wygłupił się tą wypowiedzią o rywalu z White Hart Lane. Uważam, że w obecnej chwili ma już jednak świadomość, iż „poukładanie klocków” z tak wieloma nowymi elementami wymaga czasu. A ten gra na jego korzyść. Ważnym aspektem jest również nieobecność największej gwiazdy „The Reds” – Daniela Sturridge’a. Według mnie z każdym miesiącem powinno być już tylko lepiej i niewykluczone, że w przyszłym sezonie ponownie zobaczymy Liverpool w europejskich pucharach.

Olimpijska forma Marsylii i Lyonu

Mamy za sobą największe rozczarowania, pora zatem na największe niespodzianki „In plus”. Traf chciał, że obie te drużyny grają w tej samej lidze i noszą tę samą nazwę. Olympique Marsylia i Olympique Lyon – bo oczywiście o nich mowa – zbierają w tej chwili owoce polityki transferowej, obranej jakiś czas temu. Warto zauważyć, że są to projekty dość podobne.
Zacznijmy od Marsylczyków. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że najlepszym transferem klubu z Lazurowego Wybrzeża było… sprowadzenie nowego szkoleniowca. Marcelo Bielsa po raz kolejny udowadnia, że jest trenerskim geniuszem. W kilka miesięcy odmienił OM nie do poznania, zmieniając przeciętną do bólu drużynę w jednego z głównych kandydatów do zdobycia mistrzostwa Francji. Warto jednak zauważyć, że – jak wspomniałem wcześniej – Marsylczycy zbierają obecnie owoce swojej polityki transferowej. W zeszłym roku klub postanowił wdrożyć w życie plan, który polega na sprowadzaniu najzdolniejszych francuskich piłkarzy młodego pokolenia, których rzecz jasna będzie można w przyszłości sprzedać. I to z dużym zyskiem. Zeszłego lata do klubu trafili więc najzdolniejsi, młodzi Francuzi: Gianelli Imbula, Florian Thauvin, Benjamin Mendy czy Mario Lemina. I chociaż w minionym sezonie żaden z tych zawodników nie pokazał niczego nadzwyczajnego, to w bieżących rozgrywkach – pod wodzą chilijskiego trenera – wreszcie zaczęli prezentować pełnię swoich możliwości. A gdy dodamy do tego takich piłkarzy jak Mandanda, N’koulou, Payet, Gignac, Andre Ayew czy sprowadzony latem Batshuayi to otrzymujemy naprawdę fenomenalną drużynę, która ma szansę powalczyć z Paris Saint Germain o tytuł mistrzowski. Jedynym problemem w przypadku OM wydaje się być krótka ławka rezerwowych, dlatego też bardzo ważne będzie to, jak Marsylczycy rozegrają zimowe okno transferowe.
Jeszcze bardziej ekonomiczny projekt realizują Olimpijczycy z Lyonu. Oni również postawili na piłkarzy młodego pokolenia, ale nie sprowadzają ich z całej Francji, tylko „produkują” zawodników we własnej akademii. W obecnej chwili Olympique Lyon to drużyna, która w zdecydowanej większości składa się z wychowanków akademii, którzy nie skończyli jeszcze 23 lat. I – jak widać – system ten sprawdza się wyjątkowo dobrze. Lyończykom nie przeszkodził nawet fakt, iż przez większą część obecnego sezonu nie mogli liczyć na Clement Grenier’a, czyli największą gwiazdę zespołu. Pod jego nieobecność filarem drużyny stał się Alexandre Lacazette. Napastnik „Les Gones” w bieżących rozgrywkach już 17 razy pokonywał bramkarzy rywali i wydaje się, że najpóźniej latem odejdzie do któregoś z wielkich europejskich klubów. Jeśli podopieczni Huberta Fournier’a nadal będą grać w takim stylu, a dodatkowo wyleczy się Clement Grenier to Lyon może być sprawcą jednej z większych niespodzianek ostatnich lat w lidze francuskiej.

Jak widać projekty Marsylii i Lyonu – choć opierają się na kształtowaniu młodych zawodników  - to jednak nieco się od siebie różnią. W obu przypadkach efekt jest jednak wspaniały, gdyż obie te drużyny na półmetku sezonu wyprzedzają w tabeli finansowego potentata z Paryża. Drużyna z Lazurowego Wybrzeża w 19 meczach zgromadziła 41 punktów, Lyon uzbierał o dwa „oczka” mniej. Po raz kolejny potwierdza się zatem stara piłkarska prawda, według której pieniądze nie grają…

wtorek, 16 grudnia 2014

Pucharowe przewidywania

                Legia Warszawa w 1/16 finału Ligi Europejskiej trafiła na holenderski Ajax Amsterdam. Z tego powodu cały naród popadł w skrajności: jedni wieszczą solidne „baty” i bolesne pożegnanie z europejską przygodą, inni natomiast sugerują, że nie ma się kogo bać, gdyż obecnie Ajax to już tylko nazwa. Powiem szczerze, że gdy czytam tego typu opinie to nie wiem, gdzie mam podziać oczy. Napiszę krótko, Legia mogła trafić lepiej, ale zdecydowanie nie jest w tym starciu bez szans. Dlaczego tak uważam?
                Po pierwsze warszawska drużyna jest w tym sezonie naprawdę mocna, 15 punktów w fazie grupowej Ligi Europy nie wzięło się znikąd. Drużyna podczas tegorocznej przygody z pucharami nabrała również pewnej rutyny, której nie było widać choćby w zeszłym roku (pisałem o tym w TYM MIEJSCU), a dzięki której jest w stanie „wyszarpać” zwycięstwo nawet wtedy, gdy nie gra dobrego spotkania. Wiele oczywiście będzie zależało od okresu przygotowawczego oraz ruchów na rynku transferowym. Jeśli podopieczni Henninga Berga przepracują solidnie przepracują zimę, obejdzie się bez poważniejszych urazów, a na dodatek klub sprowadzi 2-3 dobrych zawodników to szansa na pokonanie Ajaxu będzie naprawdę realna.
                Szansy Legii upatruję również w poziomie Ajaxu Amsterdam. Oczywiście nie ma co porównywać tego zespołu choćby do Celticu Glasgow, ale prawdą jest, że obecny mistrz Holandii nie prezentuje już tego poziomu, co choćby kilka lat temu. Z całym szacunkiem do Arkadiusza Milika, ale w najmniejszym stopniu nie umywa się on do swoich poprzedników: Luisa Suareza czy Zlatana Ibrahimovic’a. Warto również zauważyć, że Ajax ma bardzo młody i niedoświadczony zespół. Jasne, ci młodzi zawodnicy z pewnością potrafią grać w piłkę, ale jest to dopiero „materiał do obróbki”, a nie w pełni ukształtowany zespół. Na dodatek za pół roku kontrakty kończą się dwóm najbardziej doświadczonym zawodnikom amsterdamskiej drużyny: kapitanowi Nicklasowi Moisanderowi oraz największej gwieździe –Lasse Schone. Niewykluczone więc, że klub – aby cokolwiek na tych zawodnikach zarobić – będzie zmuszony sprzedać ich już zimą, co bez wątpienia byłoby ogromnym osłabieniem mistrzów Holandii.
                Bardzo spodobały mi się słowa Miroslava Radovic’a. „Rado” zaraz po losowaniu stwierdził, iż Ajax jest drużyną silną, ale zdecydowanie w zasięgu Legii. Takie słowa pokazują, że ekipę mistrza Holandii wszyscy w Warszawie szanują, ale na pewno nie mają zamiaru składać broni. Te słowa były również bardzo ważne z tego względu, iż wypowiedziała je największa gwiazda zespołu, zawodnik, z którego zdaniem wszyscy w klubie bardzo się liczą. Uważam, iż dzięki słowom „Miro” młodsi zawodnicy również nabiorą przekonania, iż „nie taki ten Ajax straszny, jak go malują”.
                Podsumowując, jak już wspomniałem na wstępie, nie rozumiem wszystkich skrajnych opinii sugerujących, że Ajax brutalnie „przejedzie się” po Legii oraz tych, według których to legioniści bez większego problemu wyeliminują amsterdamczyków. W tej chwili szanse oceniłbym na 60% do 40% dla Holendrów. Ale pamiętajmy, że przez dwa miesiące bardzo dużo może się zmienić. Dużo będzie zależało od poczynań obu klubów na rynku transferowym, a także od przepracowania – niezwykle krótkiego, jak na polskie warunki – okresu przygotowawczego. I – jak to zwykle bywa – wszystkie przypuszczenia i analizy wezmą w łeb, gdyż wszystko zweryfikuje boisko.

***

                Warto także wspomnieć, że zanim Jerzy Dudek przydzielił Legii rywala, doszło do losowania par 1/8 finału najważniejszych klubowych rozgrywek w Europie, czyli Ligi Mistrzów. Już na tym etapie rozgrywek będziemy mieli do czynienia z dwoma szlagierami: Manchester City zmierzy się z Barceloną, a Paris Saint Germain zagra z Chelsea. Obrońca tytułu – i chyba główny faworyt obecnej edycji – Real Madryt, zmierzy się natomiast z Schalke 04 Gelsenkirchen.
                I w tym miejscu chciałbym poruszyć pewien wątek. Otóż nie wiem, czy tylko ja mam takie wrażenie, ale Liga Mistrzów z roku na rok staje się coraz bardziej przewidywalna. Trzy pary, które wymieniłem są identyczne, jak w edycji zeszłorocznej. City będzie miało okazję zrewanżować się Barcelonie, PSG spróbuje tym razem wyeliminować Chelsea, a Schalke postara się o uniknięcie takiego blamażu, jaki miał miejsce przed rokiem. Aż dziw, że Arsenal – 18. rok z rzędu – nie wylosował Bayernu Monachium… Może jestem zbyt radykalny w swoich osądach,  ale – paradoksalnie – właśnie przez takie mecze Liga Mistrzów powoli zaczyna mi się „przejadać”. No bo ile razy można patrzeć, jak Messi szarpie się z Kompanym, a Cristiano ucisza Veltins Arena? Zdaję sobie sprawę, że takie mecze mają swój „smaczek”, ale mnie to nie rusza. Dużo bardziej przemawiały do mnie drużyny, na które nikt nie stawiał, a które potrafiły sprawić sensację i pokonać faworyta. W pamięci pozostało mi szczególnie FC Porto, które w 2003 roku potrafiło wyeliminować choćby Manchester United, aby w ogólnym rozrachunku sięgnąć po trofeum. A teraz takie FC Porto trafia na najsłabszy w fazie pucharowej FC Basel… Wybaczcie, to nie moja liga.

                Oczywiście nie mam zamiaru snuć w tym miejscu jakichkolwiek teorii spiskowych. W żadnym wypadku nie uważam, że losowanie było ustawione, nic z tych rzeczy. Po prostu dochodzę do wniosku, że Liga Mistrzów staje się… schematyczna. Być może dobrym pomysłem byłoby rozstawienie wg współczynników, a nie miejsca zajętego na koniec fazy grupowej? Chociaż w praktyce nie ma to racji bytu, gdyż takich „odszczepieńców” jak ja jest naprawdę niewielu, a dla UEFA każdy wielki szlagier to dodatkowy zarobek. Mimo wszystko szkoda, że w dzisiejszych czasach - głównie ze względu na siłę pieniądza – niespodzianki w futbolu zdarzają się dużo rzadziej niż jeszcze kilka lat temu…

piątek, 12 grudnia 2014

Legia - inna niż rok temu

                Jakość. Chyba właśnie tym słowem najłatwiej opisać dotychczasowe występy Legii Warszawa w europejskich pucharach w bieżącym sezonie. Jakość i diametralna zmiana. Rok temu stołeczni – jeszcze pod wodzą Jana Urbana – byli prawdziwym pośmiewiskiem europejskich salonów, przegrywając pięć kolejnych spotkań w fazie grupowej Ligi Europy, w dodatku nie strzelając w nich żadnej bramki. Minął ledwie rok i sytuacja odwróciła się o 180 stopni. Czy zatrudnienie Henninga Berga naprawdę mogło przynieść aż tak wielką zmianę?
            Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że największy wpływ na obecne wyniki Legii w Europie ma przygotowanie mentalne. Oczywiście norweskiemu szkoleniowcowi w żaden sposób nie można odmówić znakomitego warsztatu trenerskiego oraz znajomości nowinek taktycznych, ale do tego jeszcze dojdziemy. „Clue” tej sprawy jest takie, iż w tegorocznej edycji ligi europejskiej legioniści – nawet nie grając pięknie dla oka – potrafią wygrywać spotkania. Tak było chociażby w wyjazdowym starciu z Trabzonsporem czy chociażby w Kijowie, gdzie podopieczni trenera Berga pokonali 1-0 Metalist Charków. Rzecz jasna można mówić, że Legia miała w tamtych meczach szczęście, że rywale nie należą do europejskiej czołówki, tylko co to tak naprawdę zmienia? Sęk w tym, że stołeczni piłkarze posiedli umiejętność, która charakteryzuje naprawdę wielkie drużyny. Umiejętność „zabicia” meczu w odpowiednim momencie, nawet w sytuacji, gdy poszczególni zawodnicy nie prezentują danego dnia poziomu, do którego przyzwyczaili. Rzecz jasna daleko mi do stwierdzenia, że Legia jest już wielkim, europejskim zespołem, ale niezaprzeczalny wydaje się fakt, że drużyna jest bardzo mocna psychicznie, a w dodatku nabrała swoistego „wyrachowania”. Najlepiej widać to na przykładzie zeszłorocznych „dokonań” ówczesnej drużyny Jana Urbana. Były mecze, w których legioniści prezentowali się naprawdę przyzwoicie, nie odstając w znaczący sposób od rywali. Ale właśnie – dziwnym trafem wszystkie te mecze przegrywali. Brakowało tej „iskry”, wiary we własne umiejętności oraz w to, że każdego można pokonać. Brakował czegoś, co w obecnej chwili posiada drużyna Henninga Berga.
            Wyraziłem już swoje zdanie na temat roli norweskiego szkoleniowca w przygotowaniu mentalnym piłkarzy. Nie sposób jednak nie docenić jego zasług w czysto „boiskowych” sprawach. Od przyjścia Berga, po raz pierwszy od naprawdę długiego czasu widzę, że ta drużyna ma swój wypracowany styl. Za czasów Macieja Skorży legioniści potrafili wyjść na domowe spotkanie z beniaminkiem z trzema defensywnymi pomocnikami w środku pola, a po strzeleniu gola na 1-0 bronić się na 30. metrze przed własną bramką. Za Jana Urbana również spora część zwycięstw była „wymęczona”, opierała się nie na ciekawym pomyśle na grę, ale na indywidualnych umiejętnościach poszczególnych zawodników. W obecnej chwili naprawdę widoczny jest pomysł trenera na tę drużynę. Każdy z zawodników znajdujących się na placu wie, co ma robić, jak się zachowywać, jak poruszać się po boisku. Nie ma już sytuacji, w których środkowi pomocnicy z uporem maniaka dogrywają piłki do skrzydłowych, a Ci – „z braku laku” – wrzucają piłkę w pole karne licząc, że osamotniony napastnik jakimś cudem zdoła oddać strzał. Obecna drużyna gra naprawdę pomysłowo, panuje duża wymienność pozycji. Berg zaszczepił również w swoich zawodnikach gen gry kombinacyjnej. Ci piłkarze nie boją się zagrać w sposób niekonwencjonalny, lubią podejmować ryzyko, które często się opłaca. Jasne, oponenci Norwega mogą powiedzieć, że jego poprzednicy nie mieli do dyspozycji takich nazwisk jak Ondrej Duda czy Orlando Sa, ale warto zauważyć, że to w dużej mierze dzięki Bergowi ci zawodnicy rozwinęli skrzydła.
            Skoro już wspomniałem o Ondreju i Orlando, pora skupić się na ostatnim, bardzo ważnym czynniku – transferach. W tej sytuacji bardziej niż trenera Berga zachwalać należy szefa warszawskiego scoutingu – Michała Żewłakowa. Zimą – krótko po zmianie szkoleniowca – do Legii trafiło również trzech nowych zawodników. I choć początkowo nie wszystko na to wskazywało, to po blisko roku można stwierdzić, iż każdy z tych transferów okazał się poważnym wzmocnieniem zespołu. Największą gwiazdą okazał się oczywiście Ondrej Duda. 20-letni Słowak ma niesamowity talent, w dodatku rozwija się bardzo harmonijnie. A co najważniejsze Ondrej jest bardzo ułożonym człowiekiem, który twardo stąpa po ziemi i wie, że jeszcze wiele pracy przed nim. Taka postawa może zaprowadzić go do któregoś z czołowych europejskich klubów, a już teraz można stwierdzić, że wykupienie jego karty od Koszyc było majstersztykiem działaczy z Łazienkowskiej. Przeciwieństwem Dudy jest Orlando Sa – nieco rozkapryszony, niepokorny, ale – co najważniejsze – zabójczo skuteczny napastnik. Można mieć do niego pretensje o zbytni egoizm na boisku, ale fakty są takie, że w tym sezonie w ekstraklasie Portugalczyk strzela średnio co 77 minut, będąc w tej klasyfikacji absolutnie bezkonkurencyjnym. I choć nie dostaje od trenera tylu szans ilu pewnie by oczekiwał, zdążył w tym sezonie już 9 razy trafić do siatki na polskich boiskach. A jego ciągły rozwój pod okiem Henninga Berga sprawi moim zdaniem, iż tych szans Orlando będzie dostawał coraz więcej. Ostatnim sprowadzonym zimą zawodnikiem był Guillerhme. Brazylijczyk zagrał wiosną ledwie dwa mecze, po czym na kilka miesięcy wypadł ze składu z powodu kontuzji. Wrócił dopiero na wyjazdowy mecz z Metalistem Charków i od razu pokazał, jaki potencjał w nim drzemie. Pomimo, iż nie gra na swojej nominalnej pozycji, prezentuje się naprawdę bardzo dobrze. Cechuje go ogromna waleczność i wola walki, a do tego świetna technika i liczne ofensywne wejścia, tak przecież pożądane u bocznych obrońców. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że Tomasz Brzyski – po powrocie po kontuzji – może już nie odzyskać miejsca w pierwszej jedenastce. Oczywiście letnie transfery na razie nie wyglądają imponująco, ale z ich oceną powinniśmy wstrzymać się jeszcze przynajmniej do lata. Po kilku miesiącach Orlando i Gui również nie byli uznawani za dobre transfery, a dziś mało kto wyobraża sobie pierwszą jedenastkę „Wojskowych” bez tych zawodników.

            Podsumowując, wydaje mi się, iż przyszłość klubu z Łazienkowskiej zdecydowanie rysuje się w jasnych barwach. Bardzo dobra – jak na polskie warunki – drużyna, w dodatku bardzo silna mentalnie, do tego trener z wizją oraz mądra polityka transferowa. Rzecz jasna dużo zależy jeszcze od tego, kogo Gianni Infantino przydzieli warszawskiej drużynie w poniedziałkowym losowaniu 1/16 finału ligi europejskiej. Ale już teraz można powiedzieć,  że – poza nielicznymi wyjątkami – powinien być to rywal w zasięgu Legii. I wydaje mi się, że przy odrobinie szczęścia może być to przygoda, którą polscy kibice będą wspominać jeszcze przez lata. Czego sobie i wszystkim kibicom życzę!

wtorek, 1 lipca 2014

O transferach słów kilka...

                Mundialowa gorączka trwa w najlepsze. Codziennie jesteśmy świadkami pięknych, sportowych widowisk. Jest to zdecydowanie najbardziej ekscytujący mundial, który miałem okazję oglądać na żywo (a kilka już ich było). Piękne bramki, jak choćby sobotnia bramka Rodrigueza przeciwko Urugwajowi, fenomenalne interwencje bramkarzy, w których "specjalizują się" przede wszystkim Ochoa oraz Navas. I mnóstwo niespodzianek. Przede wszystkim tych pozytywnych, jak rewelacyjna Kostaryka, czy też niesamowicie ambitni Algierczycy, którzy jak równy z równym mierzyli się z jednym z faworytów do końcowego triumfu – Niemcami. Było też jednak kilka wielkich rozczarowań – na pierwszy plan wysuwają się oczywiście reprezentacje Hiszpanii, Włoch czy Anglii, ale wielkim zawodem była również postawa drużyn afrykańskich, spośród których jedynie Algieria oraz Nigeria wyszły z grupy.
                No właśnie, mistrzostwa świata w Brazylii wchodzą powoli w decydującą fazę, co sprawia, że jest to temat numer jeden na wszystkich portalach sportowych, a także w gazetach. Ja jednak postanowiłem wyłamać się z panującego kanonu, więc dzisiejszy tekst poświęcony będzie polskiej piłce. A konkretnie temu, co wywołuje największą ekscytację wśród kibiców – transferom. Wziąłem pod lupę dwie drużyny: aktualnego mistrza Polski – zespół Legii Warszawa – oraz jedną z większych rewelacji poprzedniego sezonu, czyli gdańską Lechię. Wydaje mi się bowiem, że już teraz można powiedzieć, że są to najwięksi wygrani letniego okna transferowego (choć tak na dobrą sprawę dopiero dzisiaj się ono otwiera). Przede wszystkim oba kluby większość ruchów transferowych wykonały jeszcze przed rozpoczęciem przygotowań do sezonu, co jest niezwykle dużym komfortem dla szkoleniowców, którzy będą mieli czas dopasować nowych graczy do swoich taktyk. Choć tak naprawdę nie da się jeszcze ocenić, czy ruchy transferowe obu klubów okażą się tak udane, jak wyglądają na papierze, postanowiłem trochę „powróżyć z fusów” i przedstawić krótką analizę.
                Na początku bieżącego roku w mediach zawrzało – Lechia Gdańsk ma nowego właściciela! I to nie byle jakiego. Majątek Franza Jozefa Wernze, który wykupił pakiet większościowy klubu, szacowany jest na 900 milionów Euro. Zimą włodarze gdańskiego klubu nie „szaleli” na rynku transferowym, ale transfery Vranjesa, Makuszewskiego czy Sadajewa okazały się bardzo udane. Prawdziwą ofensywę transferową Lechia przeprowadziła dopiero latem. Do klubu przyszli kolejno: Danijel Aleksic (bez klubu, wcześniej m.in. Genoa), Ariel Borysiuk (Wołga), Adam Buksa (Novara), Diogo Ribeiro (Braga B), Adam Dźwigała (Jagiellonia), Adłan Kacajew (Łucz-Energija Władywostok), Daniel Łukasik (Legia), Dariusz Trela (Piast) oraz Bartłomiej Pawłowski (Widzew). Robi wrażenie, prawda? W dodatku rzekomo prowadzone są rozmowy z kilkoma zawodnikami rezerw słynnej Benfici Lizbona, którzy mieliby trafić do Lechii na zasadzie wypożyczenia. Klub wykupił także kartę Macieja Makuszewskiego, a także przedłużył o rok wypożyczenie Zaura Sadajewa.  Na papierze – w skali polskiej ligi – te wzmocnienia naprawdę mogą się podobać, bez dwóch zdań. Dwóch stosunkowo młodych, a już doświadczonych środkowych pomocników (Borysiuk i Łukasik), bardzo dobre skrzydła (Makuszewski i Pawłowski), do tego solidny bramkarz (Trela) oraz młodzi zawodnicy, w przyszłości mający szansę stać się ważnymi postaciami w drużynie trenera Joaquim’a Machado (Buksa oraz Dźwigała). Mam tylko jedną wątpliwość. Otóż, moim zdaniem nie da się przebudować całej drużyny w zaledwie jedno okno transferowe. Nowe nabytki potrzebują zwykle trochę czasu. Przede wszystkim na aklimatyzację, ale także na poznanie filozofii szkoleniowca, dopasowanie się do taktyki drużyny, wypracowanie schematów. Jasne, jedni adaptują się szybciej, inni wolniej, ale wydaje mi się, że przy tak dużej liczbie nowych piłkarzy Lechia była w stanie „odpalić” już na początku sezonu. Tak, czy inaczej wydają się być pewniakiem do gry w grupie mistrzowskiej, możliwe, że przy odrobinie szczęścia powalczą o puchary. Moim zdaniem to jednak wszystko, na co będzie ich stać w nadchodzącym sezonie. Jeśli jednak za rok utrzymają trzon zespołu, a do tego wzmocnią się 2-3 klasowymi graczami, to będą w stanie rywalizować z Legią o tytuł mistrzowski.
                No właśnie, Legia. Zewsząd słychać głosy, że mistrzowie Polski ściągają do siebie tzw. „szrot”, czyli graczy, którzy w najmniejszym stopniu nie pasują poziomem do drużyny chcącej grać w elitarnej Lidze Mistrzów. Sęk jednak w tym, że sam prezes warszawskiego klubu – Bogusław Leśnodorski – zapowiadał, że celem na ten sezon jest awans do fazy grupowej Ligi Europejskiej, a Liga Mistrzów to cel, który klub będzie chciał zrealizować w przeciągu najbliższych 2-3 lat. Nie oznacza to oczywiście, że Legia w tym sezonie zrobi wszystko, aby do LM nie awansować. Nie, przy odrobinie szczęścia może się to udać, ale klub jest budowany z myślą o obronie mistrzowskiego tytułu, a także godnym reprezentowaniu Polski w Lidze Europejskiej. Przeanalizujmy więc poszczególne transfery. Do klubu trafili kolejno:
1)      Łukasz Budziłek z GKS Katowice – bezsprzecznie najlepszy bramkarz 1. Ligi w ubiegłym sezonie. Jak     na bramkarza wciąż bardzo młody (23 lata). Pod okiem Krzysztofa Dowhania jest w stanie zrobić ogromne postępy, by w przyszłości zastąpić Dusana Kuciaka między słupkami.
2)      Mateusz Szwoch z Arki Gdynia – jeden z najlepszych zawodników 1. Ligi minionego sezonu, a do tego jeden z najbardziej perspektywicznych. Mateusz pomimo młodego wieku (21 lat) wielokrotnie pokazywał, że na boisku nie ma kompleksów, nie boi się gry. Jeśli dodamy do tego bardzo dobrą technikę użytkową oraz niezły strzał z dystansu – mamy materiał na klasowego ofensywnego pomocnika.
3)      Ronan z Fluminense – młody, 19-letni Brazylijczyk trafił na Łazienkowską jako konkurencja dla Tomasza Brzyskiego. Póki co ciężko cokolwiek o nim powiedzieć, ale brazylijskie media informują, że jego głównymi atutami są: świetna technika, ogromna wydolność, a także umiejętność gry jeden na jeden. Gorzej co prawda jest z grą obronną, ale Ronan jest na tyle młodym zawodnikiem, że te braki można jeszcze nadrobić. Warto też dodać, że swego czasu interesowała się nim londyńska Chelsea. Ostatecznie z transferu nic nie wyszło, ale już samo zainteresowanie świadczy o wychowanku Fluminense nad wyraz dobrze. Jeśli po sezonie Legia zdecyduje się go wykupić, może okazać się znaczącym wzmocnieniem.
4)      Arkadiusz Piech z Zagłębia Lubin – transfer 29-letniego wychowanka Polonii Świdnica wywołał niemałe kontrowersje. Ale patrząc na chłodno, jest to transfer naprawdę przemyślany. Pomimo gry w najsłabszej drużynie ekstraklasy zeszłego sezonu, Piech potrafił zdobyć w niej 14 bramek (9 w lidze, 5 w pucharze Polski). Zawodnik przyszedł do Legii za sumę ok. 250 tys. Euro, nie jest to więc astronomiczna cena. Wydaje się, że wobec niemal pewnego odejścia Wladimera Dwaliszwilego transfer Piecha jest jak najbardziej na miejscu. Tym bardziej, że były napastnik Zagłębia to typ „boiskowego pracusia”, niezwykle dynamicznego, walczącego o każdą piłkę. A ktoś taki może się przydać w grze o europejskie puchary, gdzie Legia będzie miała możliwość gry z kontrataku.
5)      Igor Lewczuk z Zawiszy Bydgoszcz – Wychowanek Hetmana Białystok trafił na Łazienkowską za kwotę 200 tys. Euro. Igor miał za sobą bardzo udany sezon w barwach bydgoskiego Zawiszy, będąc jednym z najlepszych prawych obrońców w ekstraklasie. Jego dobra forma nie umknęła też uwadze selekcjonerowi kadry narodowej, Adamowi Nawałce, który powołał Lewczuka na czerwcowe spotkania towarzyskie. Wydaje się, że głównym powodem sprowadzenia tego zawodnika – poza dobrą formą z zeszłego sezonu – była jego uniwersalność. Lewczuk to bowiem nominalnie prawy obrońca, do Legii sprowadzono go jako alternatywa dla stoperów – Jakuba Rzeźniczaka, Dossy Juniora oraz Inakiego Astiza – a w sytuacji awaryjnej może też zagrać na lewej stronie obrony lub na pozycji defensywnego pomocnika.

       Podsumowując, na papierze transfery obu klubów wydają się naprawdę przemyślane. Wzmocniono pozycję, które tego wymagały, większość transferów przeprowadzono za rozsądne pieniądze. Legia wzmocniła się zawodnikami, którzy prawdopodobnie wydatnie pomogą w walce o obronę krajowego trofeum oraz takich, którzy będą mieli szansę zabłysnąć w przyszłości. Lechia przypuściła prawdziwą ofensywę transferową, która w najbliższym sezonie może nie przyniesie jeszcze wymiernych efektów, ale przy odpowiedniej kontynuacji może doprowadzić do zbudowania najsilniejszej Lechii w historii. W teorii więc do transferów obu klubów nie można się przyczepić. A jak będzie w praktyce? Czas pokaże.

sobota, 14 czerwca 2014

O mundialu sprzed 60 lat...

                MUNDIAL. Jedno słowo, tysiące emocji. Czas, kiedy możemy oglądać fantastyczne bramki, zachwycać się fenomenalnymi interwencjami bramkarzy, podziwiać pomysłowość ludzi zasiadających na trybunach, a także – niestety – czuć zażenowanie po kolejnych sędziowskich gafach. Tak, mistrzostwa świata w piłce nożnej Brasil 2014 ruszyły pełną parą… Jednak nie o bieżących wydarzeniach mam dziś zamiar pisać. Jak wszyscy zapewne doskonale już wiedzą, największym beneficjentem pierwszych dwóch dni turnieju są Holendrzy, którzy rozbili w pył aktualnych mistrzów świata – Hiszpanów. Drużyna Oranje zagrała nie tylko pięknie dla oka, ale i bardzo skutecznie, co z miejsca stawia ich w roli mocnego kandydata do medalu. Klamrą spinającą wczorajsze spotkanie pomiędzy Hiszpanią a Holandią oraz to, o czym będzie traktował ten tekst jest właśnie piękna gra. Otóż, równe 60 lat temu – w 1954r. – widzowie mieli okazję oglądać jedną z najlepszych drużyn w historii futbolu.
                WĘGRY. Aktualnie co najwyżej europejski średniak. Kraj, który ostatni raz na wielkim turnieju zagrał blisko 30 lat temu, w 1986 roku w Meksyku. Dzisiaj na dźwięk tego słowa żadnemu z poważnych zawodników nie zadrżą łydki. Ale w okresie powojennym, na przełomie lat 40. i 50. było zupełnie inaczej. „Madziarzy” doczekali się wówczas piłkarskiego pokolenia, które zdarza się raz na kilkaset lat. Narodziny „złotej drużyny” miały miejsce w 1952 roku, podczas Igrzysk Olimpijskich w Helsinkach. Węgrzy wygrali wówczas wszystkie pięć spotkań, które przyszło im rozgrywać. Strzelili w nich 20 bramek, tracąc zaledwie 2. Prawdziwy popis dali w ćwierćfinale – pokonując Turków 7:1 – a następnie w półfinale, kiedy to rozbili Szwedów 6:0.
                Swoją dominację Węgrzy chcieli potwierdzić dwa lata później, na mundialu w Szwajcarii. Mając w składzie takich zawodników jak József Bozsik, Ferenc Puskas, czy fenomenalny Sandor Kocsis z miejsca stali się głównym faworytem do zdobycia Złotej Nike. W fazie grupowej los przydzielił im reprezentacje RFN, Turcji oraz Korei Południowej. W swoim pierwszym spotkaniu „Madziarzy” rozbili Koreę Południową aż 9:0, a kilka dni później „przejechali się” po  Niemcach 8:3! Siedem spośród tych bramek zdobył Kocsis, trzy dołożył Puskas. W ćwierćfinale przyszło im zmierzyć się z ekipą „Canarinhos”, który bez trudu ograli 4:2. Dopiero w półfinale trafili na godnego siebie rywala, kiedy to po dogrywce (po dwóch golach Kocsisa) pokonali – również w stosunku 4:2 – Urugwaj. W finale los ponownie zetknął ich z drużyną RFN, która zdążyli już upokorzyć podczas spotkań grupowych. I przez pierwszych kilka minut wydawało się, że finał będzie miał identyczny przebieg. Węgrzy błyskawicznie wyszli na dwubramkowe prowadzenie po golach Puskasa oraz Czibora. Potem jednak stała się rzecz niewytłumaczalna. Jedna drużyna nagle przestała grać w piłkę, drugiej natomiast wszystko zaczęło wychodzić. Niemcy straty odrobili jeszcze przed przerwą, a w drugiej części strzelili zwycięskiego gola, zdobywając tym samym trofeum. Tyleż niespodziewanie, co zasłużenie. Węgrom na pocieszenie został jedynie tytuł króla strzelców dla Sandora Kocsisa (11 bramek).
                Jak się okazało, był to schyłek jednej z najwspanialszych drużyn w historii futbolu. Podczas następnych Igrzysk Olimpijskich – w 1956 roku w Melbourne – węgierscy piłkarze już nie wystąpili. Za punkt kulminacyjny uważa się Powstanie Węgierskie (właśnie w 1956 roku), z powodu którego wielu świetnych zawodników – na czele z Puskasem, Kocsisem i Cziborem – wyemigrowało do Hiszpanii. Puskas został zawodnikiem Realu Madryt, Kocsis i Czibor grali w Barcelonie. Rzecz jasna w tamtych czasach Węgry znajdowały się za tzw. „Żelazną Kurtyną”, emigracja oznaczała zatem dożywotni zakaz gry w reprezentacji narodowej. Z biegiem lat reprezentacja Węgier stawała się coraz słabsza i nigdy już nie powróciła do dawnej świetności.

                W kolejnych latach futbol rozwijał się bardzo dynamicznie, na mistrzostwach świata pojawiały się kolejne drużyny grające niezwykle widowiskowo – jak choćby Brazylia w 1970r. albo Rinus Michels oraz jego „futbol totalny”. W ostatnich latach pojawiła się także „La Furia Roja” – Hiszpania ze swoją słynną tiki-taką. Zaryzykuję jednak tezę, że żadna z tych drużyn – umiejętnościami ani widowiskowością – nie dorównywała legendarnej ekipie „Madziarów”, prowadzonej przez Gustava Szebesa. Kto wie, może wreszcie, po tylu latach, podczas tegorocznego mundialu objawi nam się drużyna pokroju Puskasa, Kocsisa i spółki?

wtorek, 10 czerwca 2014

Pieniądz okiełznał "Nieposkromione Lwy"?

                Po bardzo długim czasie postanowiłem reaktywować mojego bloga i ponownie zacząć pisać… Dlaczego wracam do pisania? Choć w zasadzie lepsze będzie pytanie: dlaczego przestałem pisać? Otóż złożyło się na to wiele czynników. Przede wszystkim długa kontuzja, która wyeliminowała mnie z treningów na długi czas, przez co nie mogłem opisywać swoich biegowych zmagań. Brak weny? Możliwe. Mało interesujący czas w świecie futbolu? Niewykluczone. Najważniejsze jednak, że znów postanowiłem pisać i tym razem mam zamiar ruszyć z kopyta! Mam nadzieję, że ktokolwiek będzie tu zaglądał J
                Kilka dni temu natknąłem się na informację, która wywarła na mnie kolosalne wrażenie. Jak co dzień przeglądałem Internet w poszukiwaniu tekstów wartych zainteresowania, kiedy to na jednej ze stron dosłownie powalił mnie ogromny tytuł, który brzmiał: „Reprezentacja Kamerunu nie pojechała na mundial”. Jak zwykle w tego typu sytuacjach, spór rozchodzi się o pieniądze. Władze kameruńskiej federacji proponują zawodnikom po 70 tys. Euro premii na głowę, zawodnicy oczekują stawki w wysokości… 180 tys. Euro! Głównym argumentem piłkarzy „Nieposkromionych Lwów” jest fakt, iż każda federacja za udział w mundialu otrzyma około 6 mln Euro, więc działacze mają z czego płacić. I choć ostatecznie Samuel Eto’o i jego koledzy zameldowali się na brazylijskiej ziemi, ja chciałbym odnieść się krótko do zaistniałej sytuacji.
                W mojej opinii nie do pomyślenia jest, aby o tym, czy drużyna zaprezentuje swój kraj na mundialu decydowała wysokość premii. Niewykluczone, że mam do tego staromodne, trochę idealistyczne podejście, ale według mnie reprezentowanie kraju, z którego się pochodzi jest największą nagrodą. Świadomość, że spośród kilkudziesięciu milionów ludzi znajdujesz się pośród dwudziestu trzech, tych najlepiej grających w piłkę. Ciarki, które przechodzą po plecach, kiedy słuchasz hymnu narodowego oraz świadomość, ile radości możesz dać ludziom w swojej ojczyźnie powinna być ważniejsza niż kilkadziesiąt tysięcy więcej na koncie bankowym. Tym bardziej, że nie mówimy tutaj o zwykłej grupie ludzi. Nie, tutaj chodzi o piłkarzy, którzy w zdecydowanej większości grają w bardzo dobrych, europejskich klubach (względnie – klubach azjatyckich, gdzie zarabiają bajońskie sumy) i ostatnią rzeczą, o której powinni w takiej sytuacji myśleć jest stan konta.
                Warto również zwrócić uwagę na aspekt czysto piłkarski. Otóż, takie przepychanki pomiędzy związkiem a piłkarzami na pewno nie wpływają korzystnie na formę oraz morale tych drugich. Podopieczni Volkera Finke – zamiast przygotowywać się do jednego z najważniejszych wydarzeń w ich sportowych karierach – kłócą się z działaczami o wysokość premii. Niełatwo jest odciąć się od tego na boisku, więc większość z nich nie zaprząta sobie głowy jak najlepszym reprezentowaniem Kamerunu na mundialu, ale ilością zer na rachunku bankowym. I choć pierwotnie szanse „Nieposkromionych Lwów” na wyjście z grupy, w której znajdują się jeszcze Brazylia, Chorwacja oraz Meksyk oceniano relatywnie wysoko, to po tych wszystkich kłótniach o pieniądze mam wrażenie, że prawdopodobieństwo, iż zobaczymy Kamerun w fazie pucharowej są bliskie zeru.
                Sytuacja przypomina mi trochę tę sprzed Euro 2012, kiedy to reprezentanci Polski – na czele z Jakubem Błaszczykowskim – „boksowali się” ze związkiem o wielkość tzw. „wyjściówek”, a także o ilość darmowych biletów na poszczególne mecze. Ostatecznie znaleziono kompromis, choć niesmak pozostał. A nie muszę chyba przypominać, jakie rezultaty osiągała nasza reprezentacja na tamtym turnieju. Z Samuelem Eto’o i jego kolegami może być podobnie…

PS. Ostatecznie reprezentanci Kamerunu postanowili polecieć do Brazylii, co jednak nie zmienia mojej opinii na ich temat.