Jakość.
Chyba właśnie tym słowem najłatwiej opisać dotychczasowe występy Legii Warszawa
w europejskich pucharach w bieżącym sezonie. Jakość i diametralna zmiana. Rok
temu stołeczni – jeszcze pod wodzą Jana Urbana – byli prawdziwym pośmiewiskiem
europejskich salonów, przegrywając pięć kolejnych spotkań w fazie grupowej Ligi
Europy, w dodatku nie strzelając w nich żadnej bramki. Minął ledwie rok i
sytuacja odwróciła się o 180 stopni. Czy zatrudnienie Henninga Berga naprawdę
mogło przynieść aż tak wielką zmianę?
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że największy wpływ na
obecne wyniki Legii w Europie ma przygotowanie mentalne. Oczywiście norweskiemu
szkoleniowcowi w żaden sposób nie można odmówić znakomitego warsztatu
trenerskiego oraz znajomości nowinek taktycznych, ale do tego jeszcze
dojdziemy. „Clue” tej sprawy jest takie, iż w tegorocznej edycji ligi
europejskiej legioniści – nawet nie grając pięknie dla oka – potrafią wygrywać
spotkania. Tak było chociażby w wyjazdowym starciu z Trabzonsporem czy
chociażby w Kijowie, gdzie podopieczni trenera Berga pokonali 1-0 Metalist
Charków. Rzecz jasna można mówić, że Legia miała w tamtych meczach szczęście,
że rywale nie należą do europejskiej czołówki, tylko co to tak naprawdę
zmienia? Sęk w tym, że stołeczni piłkarze posiedli umiejętność, która
charakteryzuje naprawdę wielkie drużyny. Umiejętność „zabicia” meczu w
odpowiednim momencie, nawet w sytuacji, gdy poszczególni zawodnicy nie
prezentują danego dnia poziomu, do którego przyzwyczaili. Rzecz jasna daleko mi
do stwierdzenia, że Legia jest już wielkim, europejskim zespołem, ale
niezaprzeczalny wydaje się fakt, że drużyna jest bardzo mocna psychicznie, a w
dodatku nabrała swoistego „wyrachowania”. Najlepiej widać to na przykładzie
zeszłorocznych „dokonań” ówczesnej drużyny Jana Urbana. Były mecze, w których
legioniści prezentowali się naprawdę przyzwoicie, nie odstając w znaczący
sposób od rywali. Ale właśnie – dziwnym trafem wszystkie te mecze przegrywali. Brakowało
tej „iskry”, wiary we własne umiejętności oraz w to, że każdego można pokonać. Brakował
czegoś, co w obecnej chwili posiada drużyna Henninga Berga.
Wyraziłem już swoje zdanie na temat roli norweskiego
szkoleniowca w przygotowaniu mentalnym piłkarzy. Nie sposób jednak nie docenić
jego zasług w czysto „boiskowych” sprawach. Od przyjścia Berga, po raz pierwszy
od naprawdę długiego czasu widzę, że ta drużyna ma swój wypracowany styl. Za
czasów Macieja Skorży legioniści potrafili wyjść na domowe spotkanie z
beniaminkiem z trzema defensywnymi pomocnikami w środku pola, a po strzeleniu
gola na 1-0 bronić się na 30. metrze przed własną bramką. Za Jana Urbana
również spora część zwycięstw była „wymęczona”, opierała się nie na ciekawym
pomyśle na grę, ale na indywidualnych umiejętnościach poszczególnych
zawodników. W obecnej chwili naprawdę widoczny jest pomysł trenera na tę
drużynę. Każdy z zawodników znajdujących się na placu wie, co ma robić, jak się
zachowywać, jak poruszać się po boisku. Nie ma już sytuacji, w których środkowi
pomocnicy z uporem maniaka dogrywają piłki do skrzydłowych, a Ci – „z braku
laku” – wrzucają piłkę w pole karne licząc, że osamotniony napastnik jakimś
cudem zdoła oddać strzał. Obecna drużyna gra naprawdę pomysłowo, panuje duża wymienność
pozycji. Berg zaszczepił również w swoich zawodnikach gen gry kombinacyjnej. Ci
piłkarze nie boją się zagrać w sposób niekonwencjonalny, lubią podejmować
ryzyko, które często się opłaca. Jasne, oponenci Norwega mogą powiedzieć, że
jego poprzednicy nie mieli do dyspozycji takich nazwisk jak Ondrej Duda czy
Orlando Sa, ale warto zauważyć, że to w dużej mierze dzięki Bergowi ci
zawodnicy rozwinęli skrzydła.
Skoro już wspomniałem o Ondreju i Orlando, pora skupić
się na ostatnim, bardzo ważnym czynniku – transferach. W tej sytuacji bardziej
niż trenera Berga zachwalać należy szefa warszawskiego scoutingu – Michała
Żewłakowa. Zimą – krótko po zmianie szkoleniowca – do Legii trafiło również
trzech nowych zawodników. I choć początkowo nie wszystko na to wskazywało, to
po blisko roku można stwierdzić, iż każdy z tych transferów okazał się poważnym
wzmocnieniem zespołu. Największą gwiazdą okazał się oczywiście Ondrej Duda.
20-letni Słowak ma niesamowity talent, w dodatku rozwija się bardzo
harmonijnie. A co najważniejsze Ondrej jest bardzo ułożonym człowiekiem, który
twardo stąpa po ziemi i wie, że jeszcze wiele pracy przed nim. Taka postawa
może zaprowadzić go do któregoś z czołowych europejskich klubów, a już teraz
można stwierdzić, że wykupienie jego karty od Koszyc było majstersztykiem
działaczy z Łazienkowskiej. Przeciwieństwem Dudy jest Orlando Sa – nieco
rozkapryszony, niepokorny, ale – co najważniejsze – zabójczo skuteczny
napastnik. Można mieć do niego pretensje o zbytni egoizm na boisku, ale fakty
są takie, że w tym sezonie w ekstraklasie Portugalczyk strzela średnio co 77
minut, będąc w tej klasyfikacji absolutnie bezkonkurencyjnym. I choć nie
dostaje od trenera tylu szans ilu pewnie by oczekiwał, zdążył w tym sezonie już
9 razy trafić do siatki na polskich boiskach. A jego ciągły rozwój pod okiem
Henninga Berga sprawi moim zdaniem, iż tych szans Orlando będzie dostawał coraz
więcej. Ostatnim sprowadzonym zimą zawodnikiem był Guillerhme. Brazylijczyk
zagrał wiosną ledwie dwa mecze, po czym na kilka miesięcy wypadł ze składu z
powodu kontuzji. Wrócił dopiero na wyjazdowy mecz z Metalistem Charków i od
razu pokazał, jaki potencjał w nim drzemie. Pomimo, iż nie gra na swojej
nominalnej pozycji, prezentuje się naprawdę bardzo dobrze. Cechuje go ogromna
waleczność i wola walki, a do tego świetna technika i liczne ofensywne wejścia,
tak przecież pożądane u bocznych obrońców. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że
Tomasz Brzyski – po powrocie po kontuzji – może już nie odzyskać miejsca w
pierwszej jedenastce. Oczywiście letnie transfery na razie nie wyglądają
imponująco, ale z ich oceną powinniśmy wstrzymać się jeszcze przynajmniej do
lata. Po kilku miesiącach Orlando i Gui również nie byli uznawani za dobre
transfery, a dziś mało kto wyobraża sobie pierwszą jedenastkę „Wojskowych” bez
tych zawodników.
Podsumowując, wydaje mi się, iż przyszłość klubu z
Łazienkowskiej zdecydowanie rysuje się w jasnych barwach. Bardzo dobra – jak na
polskie warunki – drużyna, w dodatku bardzo silna mentalnie, do tego trener z
wizją oraz mądra polityka transferowa. Rzecz jasna dużo zależy jeszcze od tego,
kogo Gianni Infantino przydzieli warszawskiej drużynie w poniedziałkowym
losowaniu 1/16 finału ligi europejskiej. Ale już teraz można powiedzieć,
że – poza nielicznymi wyjątkami – powinien być to rywal w zasięgu Legii. I
wydaje mi się, że przy odrobinie szczęścia może być to przygoda, którą polscy
kibice będą wspominać jeszcze przez lata. Czego sobie i wszystkim kibicom
życzę!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz