piątek, 12 grudnia 2014

Legia - inna niż rok temu

                Jakość. Chyba właśnie tym słowem najłatwiej opisać dotychczasowe występy Legii Warszawa w europejskich pucharach w bieżącym sezonie. Jakość i diametralna zmiana. Rok temu stołeczni – jeszcze pod wodzą Jana Urbana – byli prawdziwym pośmiewiskiem europejskich salonów, przegrywając pięć kolejnych spotkań w fazie grupowej Ligi Europy, w dodatku nie strzelając w nich żadnej bramki. Minął ledwie rok i sytuacja odwróciła się o 180 stopni. Czy zatrudnienie Henninga Berga naprawdę mogło przynieść aż tak wielką zmianę?
            Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że największy wpływ na obecne wyniki Legii w Europie ma przygotowanie mentalne. Oczywiście norweskiemu szkoleniowcowi w żaden sposób nie można odmówić znakomitego warsztatu trenerskiego oraz znajomości nowinek taktycznych, ale do tego jeszcze dojdziemy. „Clue” tej sprawy jest takie, iż w tegorocznej edycji ligi europejskiej legioniści – nawet nie grając pięknie dla oka – potrafią wygrywać spotkania. Tak było chociażby w wyjazdowym starciu z Trabzonsporem czy chociażby w Kijowie, gdzie podopieczni trenera Berga pokonali 1-0 Metalist Charków. Rzecz jasna można mówić, że Legia miała w tamtych meczach szczęście, że rywale nie należą do europejskiej czołówki, tylko co to tak naprawdę zmienia? Sęk w tym, że stołeczni piłkarze posiedli umiejętność, która charakteryzuje naprawdę wielkie drużyny. Umiejętność „zabicia” meczu w odpowiednim momencie, nawet w sytuacji, gdy poszczególni zawodnicy nie prezentują danego dnia poziomu, do którego przyzwyczaili. Rzecz jasna daleko mi do stwierdzenia, że Legia jest już wielkim, europejskim zespołem, ale niezaprzeczalny wydaje się fakt, że drużyna jest bardzo mocna psychicznie, a w dodatku nabrała swoistego „wyrachowania”. Najlepiej widać to na przykładzie zeszłorocznych „dokonań” ówczesnej drużyny Jana Urbana. Były mecze, w których legioniści prezentowali się naprawdę przyzwoicie, nie odstając w znaczący sposób od rywali. Ale właśnie – dziwnym trafem wszystkie te mecze przegrywali. Brakowało tej „iskry”, wiary we własne umiejętności oraz w to, że każdego można pokonać. Brakował czegoś, co w obecnej chwili posiada drużyna Henninga Berga.
            Wyraziłem już swoje zdanie na temat roli norweskiego szkoleniowca w przygotowaniu mentalnym piłkarzy. Nie sposób jednak nie docenić jego zasług w czysto „boiskowych” sprawach. Od przyjścia Berga, po raz pierwszy od naprawdę długiego czasu widzę, że ta drużyna ma swój wypracowany styl. Za czasów Macieja Skorży legioniści potrafili wyjść na domowe spotkanie z beniaminkiem z trzema defensywnymi pomocnikami w środku pola, a po strzeleniu gola na 1-0 bronić się na 30. metrze przed własną bramką. Za Jana Urbana również spora część zwycięstw była „wymęczona”, opierała się nie na ciekawym pomyśle na grę, ale na indywidualnych umiejętnościach poszczególnych zawodników. W obecnej chwili naprawdę widoczny jest pomysł trenera na tę drużynę. Każdy z zawodników znajdujących się na placu wie, co ma robić, jak się zachowywać, jak poruszać się po boisku. Nie ma już sytuacji, w których środkowi pomocnicy z uporem maniaka dogrywają piłki do skrzydłowych, a Ci – „z braku laku” – wrzucają piłkę w pole karne licząc, że osamotniony napastnik jakimś cudem zdoła oddać strzał. Obecna drużyna gra naprawdę pomysłowo, panuje duża wymienność pozycji. Berg zaszczepił również w swoich zawodnikach gen gry kombinacyjnej. Ci piłkarze nie boją się zagrać w sposób niekonwencjonalny, lubią podejmować ryzyko, które często się opłaca. Jasne, oponenci Norwega mogą powiedzieć, że jego poprzednicy nie mieli do dyspozycji takich nazwisk jak Ondrej Duda czy Orlando Sa, ale warto zauważyć, że to w dużej mierze dzięki Bergowi ci zawodnicy rozwinęli skrzydła.
            Skoro już wspomniałem o Ondreju i Orlando, pora skupić się na ostatnim, bardzo ważnym czynniku – transferach. W tej sytuacji bardziej niż trenera Berga zachwalać należy szefa warszawskiego scoutingu – Michała Żewłakowa. Zimą – krótko po zmianie szkoleniowca – do Legii trafiło również trzech nowych zawodników. I choć początkowo nie wszystko na to wskazywało, to po blisko roku można stwierdzić, iż każdy z tych transferów okazał się poważnym wzmocnieniem zespołu. Największą gwiazdą okazał się oczywiście Ondrej Duda. 20-letni Słowak ma niesamowity talent, w dodatku rozwija się bardzo harmonijnie. A co najważniejsze Ondrej jest bardzo ułożonym człowiekiem, który twardo stąpa po ziemi i wie, że jeszcze wiele pracy przed nim. Taka postawa może zaprowadzić go do któregoś z czołowych europejskich klubów, a już teraz można stwierdzić, że wykupienie jego karty od Koszyc było majstersztykiem działaczy z Łazienkowskiej. Przeciwieństwem Dudy jest Orlando Sa – nieco rozkapryszony, niepokorny, ale – co najważniejsze – zabójczo skuteczny napastnik. Można mieć do niego pretensje o zbytni egoizm na boisku, ale fakty są takie, że w tym sezonie w ekstraklasie Portugalczyk strzela średnio co 77 minut, będąc w tej klasyfikacji absolutnie bezkonkurencyjnym. I choć nie dostaje od trenera tylu szans ilu pewnie by oczekiwał, zdążył w tym sezonie już 9 razy trafić do siatki na polskich boiskach. A jego ciągły rozwój pod okiem Henninga Berga sprawi moim zdaniem, iż tych szans Orlando będzie dostawał coraz więcej. Ostatnim sprowadzonym zimą zawodnikiem był Guillerhme. Brazylijczyk zagrał wiosną ledwie dwa mecze, po czym na kilka miesięcy wypadł ze składu z powodu kontuzji. Wrócił dopiero na wyjazdowy mecz z Metalistem Charków i od razu pokazał, jaki potencjał w nim drzemie. Pomimo, iż nie gra na swojej nominalnej pozycji, prezentuje się naprawdę bardzo dobrze. Cechuje go ogromna waleczność i wola walki, a do tego świetna technika i liczne ofensywne wejścia, tak przecież pożądane u bocznych obrońców. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że Tomasz Brzyski – po powrocie po kontuzji – może już nie odzyskać miejsca w pierwszej jedenastce. Oczywiście letnie transfery na razie nie wyglądają imponująco, ale z ich oceną powinniśmy wstrzymać się jeszcze przynajmniej do lata. Po kilku miesiącach Orlando i Gui również nie byli uznawani za dobre transfery, a dziś mało kto wyobraża sobie pierwszą jedenastkę „Wojskowych” bez tych zawodników.

            Podsumowując, wydaje mi się, iż przyszłość klubu z Łazienkowskiej zdecydowanie rysuje się w jasnych barwach. Bardzo dobra – jak na polskie warunki – drużyna, w dodatku bardzo silna mentalnie, do tego trener z wizją oraz mądra polityka transferowa. Rzecz jasna dużo zależy jeszcze od tego, kogo Gianni Infantino przydzieli warszawskiej drużynie w poniedziałkowym losowaniu 1/16 finału ligi europejskiej. Ale już teraz można powiedzieć,  że – poza nielicznymi wyjątkami – powinien być to rywal w zasięgu Legii. I wydaje mi się, że przy odrobinie szczęścia może być to przygoda, którą polscy kibice będą wspominać jeszcze przez lata. Czego sobie i wszystkim kibicom życzę!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz