poniedziałek, 24 sierpnia 2020

Bayern, czyli drużyna nieoczywista

 


Bayern Monachium zwycięzcą Ligi Mistrzów w sezonie 2019/2020. Zakładam, że macie w domu telewizję oraz dostęp do Internetu, więc powyższa wiadomość nie jest dla Was w żaden sposób przełomowa, ale warto na samym początku zaznaczyć, o czym będziecie mogli przeczytać w dalszej części. Bawarczycy pokonali w finale 1-0 drużynę spod znaku katarskiego pieniądza i jak najbardziej zasłużenie sięgnęli po końcowy triumf. Mam jednak wrażenie, iż zwycięstwo Hansiego Flicka oraz jego podopiecznych jest tyleż zasłużone, co niespodziewane. Oczywiście, jeśli spojrzymy na dyspozycję monachijczyków jedynie w tym roku – nie ma żadnych wątpliwości. Bayern na pełnym luzie zdobył mistrzostwo oraz puchar Niemiec, następnie w 1/8 finału Ligi Mistrzów przejechał się po londyńskiej Chelsea, a w turnieju finałowym upokorzył najpierw Barcelonę, następnie pewnie (choć nie bez kłopotów) ograł rewelacyjny Lyon, by w finale zasłużenie odprawić z kwitkiem francusko-katarskie PSG. Warto jednak przypomnieć sobie, w jakiej sytuacji Bayern znajdował się jeszcze stosunkowo niedawno – w październiku ubiegłego roku. Drużyna prowadzona wówczas przez Niko Kovaca grała fatalnie, nikt nie wymieniał jej nie tylko w gronie kandydatów do wygrania LM, ale nawet mistrzostwa Niemiec. Przyjrzyjmy się zresztą piłkarzom, którzy we wczorajszym, lizbońskim finale wybiegli na boisko:

Manuel Neuer – latem zeszłego roku niesamowicie krytykowany za brak formy. Przepowiadano wówczas rychłą zmianę w kadrze Niemiec, gdzie byłego zawodnika Schalke zluzować miał Marc – Andre ter Stegen. Neuer potrafił wrócić jednak do dawnej dyspozycji i udowodnił, że wciąż jest jednym z najlepszych – o ile nie najlepszym – golkiperem na świecie.

Alphonso Davies – fenomen. Gość, którego miała możliwość ściągnąć Barcelona, ale prezesowi Bartomeu wystarczyła informacja o narodowości Kanadyjczyka by uznać, że nie umie on grać w piłkę. A Davies w piłkę umie grać fenomenalnie, co udowadnia od kilku miesięcy. Faktem jest jednak, iż jeszcze rok temu nie słyszał o nim kompletnie nikt.

David Alaba – jeden z wyjątków potwierdzających regułę. Wyśmienity zarówno na lewym wahadle, jak i w środku obrony. Ogromna boiskowa klasa i pewny punkt Bayernu. Choć i w jego przypadku – z powodu wygasającego latem 2021 roku kontraktu – ruszyła lawina transferowych plotek. Odejście Alaby ze stolicy Bawarii jest co prawda mało prawdopodobne, ale nie można traktować tego scenariusza jako science-fiction.

Jerome Boateng – od dłuższego czasu wypychany z klubu. Mówiło się, iż najlepsze lata ma już za sobą, popełnia dużo prostych błędów, mówiąc krótko – nie prezentuje już poziomu godnego takiego klubu, jakim jest Bayern. Nie grał może fenomenalnie, ale pokazał, że może być ważnym ogniwem tego zespołu.

Niklas Sule – jeszcze do niedawna uchodził za jeden z największych talentów niemieckiej piłki. Po transferze z Hoffenheim prezentował się jednak przeciętnie, nie mogąc wejść na wyższy poziom. Dodatkowo w październiku ubiegłego roku doznał zerwania więzadeł krzyżowych w kolanie, co było niejako podsumowaniem ówczesnych nastrojów w klubie ze stolicy Bawarii. Niedawno wrócił do pełni sił i pokazał, że z pewnością jeszcze nie pokazał w Bayernie pełni swoich możliwości.

Joshua Kimmich – zero wątpliwości. Kimmich od długiego czasu gra na światowym poziomie – zarówno na pozycji prawego obrońcy, jak i środkowego pomocnika. Niezwykle inteligentny i odpowiedzialny zawodnik. Oczywiście, miewa słabsze mecze, ale z całą pewnością ostatni rok w jego przypadku zmienił najmniej.

Leon Goretzka – sprowadzony z odwiecznego rywala – Schalke 04 Gelsenkirchen. Podobnie jak Sule, po transferze do Bayernu ciężko było mu wskoczyć na światowy poziom. Przerwa spowodowana pandemią sprawiła jednak, iż na boisku pojawił się zupełnie inny Goretzka. Zarówno fizycznie (niesamowita metamorfoza!), jak i piłkarsko był to dużo lepszy zawodnik. W obecnej chwili ciężko wyobrazić sobie bez niego środek pola Bawarczyków.

Thiago Alcantara – w ówczesnej Barcelonie była tak wielka konkurencja o miejsce w środku pola, iż tak wspaniały zawodnik jak Thiago zdecydował się – z powodu niewystarczającej ilości minut spędzanych na boisku – na transfer. W Bayernie miewał okresy lepsze oraz gorsze, ale całościowo wydaje się, iż transfer ten okazał się jednak rozczarowujący. Thiago zbyt rzadko pokazywał pełnię możliwości i już latem ubiegłego roku pojawiały się informacje o możliwym przejściu do innego klubu. Plotki te zaczęły przybierać na sile po zakończeniu sezonu w Niemczech, gdy informowano o prawie pewnym transferze do Liverpoolu. Pomocnik rodem z Hiszpanii nic sobie jednak z tego nie robił i brylował na portugalskich boiskach. Po tym turnieju wreszcie można było zakrzyknąć: Oto reżyser pełną gębą!

Coretnin Tolisso – ówczesny rekord transferowy Bayernu. Casus Goretzki, z tym że Francuz do tej pory nie potrafi wejść na najwyższy poziom i najpewniej latem pożegna się z klubem.

Thomas Muller – legenda Bayernu. Wyśmienity zawodnik, ale latem ubiegłego roku także zdawał się być w potężnym dołku. Po przejęciu drużyny przez Flicka zyskał nowe życie. Zanotował niesamowite statystyki w Bundeslidze (8 bramek i 21 asyst!), a w turnieju finałowym Ligi Mistrzów był jednym z głównych motorów napędowych bawarskiej drużyny.

Kingsley Coman – niesamowity wiatrak na lewym skrzydle. Prywatnie: człowiek-trofeum. W wieku 24 lat: 9 tytułów mistrza kraju (5x Bayern, 2x Juventus, 2x PSG), 10 krajowych trofeów (puchar + superpuchar), a teraz – na dokładkę – uszaty puchar za wygranie Ligi Mistrzów. Mało kto pamięta jednak 2017 rok, kiedy to Juventus bez większego żalu oddał Comana do stolicy Bawarii.

Coutinho – niechciany w Barcelonnie, oddany bez żalu na wypożyczenie. Co znamienne, Bayern także niespecjalnie kwapi się do wykupu Brazylijczyka. W meczu przeciwko Blaugranie wszedł na plac w końcowej fazie meczu i zdołał zaliczyć asystę oraz dwukrotnie trafić do bramki strzeżonej przez ter Stegena. Wymowne.

Serge Gnabry – bez żalu oddawany zarówno przez Arsenal, jak i West Bromwich Albion. To w tym drugim klubie Tony Pullis – ówczesny menedżer The Baggies – przyznał publicznie, iż Gnabry nie prezentuje poziomu uprawniającego do gry w prowadzonym przez niego klubie. Przyszłość poniekąd potwierdziła słowa Pullisa, okazało się bowiem, iż niemiecki skrzydłowy prezentuje poziom o kilka (kilkanaście?) klasy wyższy niż świeżo upieczony beniaminek Premier League.

Ivan Perisic – zeszłego lata wypychany z Interu, ostatecznie przygarnięty przez Niko Kovaca w Bayernie. Może nie był wyróżniającą się postacią, ale za każdym razem, gdy pojawiał się na boisku, prezentował określoną jakość.

Robert Lewandowski – maszyna. Król strzelców Bundesligi, pucharu Niemiec oraz Ligi Mistrzów. I – choć osobiście wielkim zwolennikiem Lewego nie jestem – zdecydowanie najlepszy w tym roku zawodnik na świecie. A jeszcze rok temu królowały opinie, że aby wygrać najcenniejsze klubowe trofeum w Europie, kapitan reprezentacji Polski musi odejść z mistrza Niemiec. Najlepiej do słonecznej Hiszpanii, a konkretnie do Realu Madryt. Królewscy pożegnali się jednak z Ligą Mistrzów już na etapie 1/8 finału, a Lewy w końcu – po wielu latach rozczarowań – mógł w końcu podnieść
w górę uszaty puchar.

Mówi się, iż futbolu 365 dni to cała wieczność. Dokładnie widać to na przykładzie Bayernu. Jeszcze rok temu, patrząc na tych zawodników, doszlibyśmy do wniosku, że mogą oni powalczyć co najwyżej o triumf w pucharze Myszki Miki. Byli to zawodnicy wypaleni, bez formy, część z nich niechciana przez poprzednie kluby, kolejna część niechciana przez sam Bayern i wypychana z klubu. Mówiąc krótko – wyglądało to mało optymistycznie. Jak pokazała przyszłość, wystarczyło powierzyć stołek trenerski odpowiedniej osobie, a o żadnym z tych zawodników nie powtórzymy słów, które tak ochoczo wypowiadaliśmy zeszłego lata. W futbolu wszystko może zmienić się w mgnieniu oka oraz w najmniej oczekiwanym momencie. I to jest w tym wszystkim najpiękniejsze.


poniedziałek, 10 sierpnia 2020

Co tam, Panie, w polskiej piłce?

 

Polskie drużyny poznały dziś komplet potencjalnych rywali w europucharach. Znamienne, że zanim poważni piłkarze zakończą sezon 2019/2020, mistrz Polski może już być poza kwalifikacjami do kolejnej edycji Ligi Mistrzów. Cóż, taki poziom reprezentuje aktualnie nasz klubowy futbol… Aczkolwiek do takiej tragedii mimo wszystko dojść nie powinno. Finał LM zaplanowany jest bowiem na 23. sierpnia. Legia, przy całym szacunku do jej potencjalnych oponentów (o czym za chwilę), powinna równiutko się po nich przejechać, a eliminacje Ligi Europy polskie kluby rozpoczną dopiero 4 dni po finale Ligi Mistrzów. Czasoprzestrzeń nie powinna być zatem zagięta. Ale do rzeczy…

Mistrz Polski, Legia Warszawa, w pierwszej rundzie kwalifikacyjnej Ligi Mistrzów zmierzy się ze zwycięzcą pary Linfield FC (Irlandia Płn.) / Drita Gnjilane (Kosowo). W tym przypadku nie ma się tak naprawdę co rozwodzić: jeśli Legia chce uchodzić za choć trochę poważną drużynę, zwycięstwo (najlepiej wysokie) jest jej psim obowiązkiem. Mało renomowani przeciwnicy, w dodatku atut własnego boiska… Nic, tylko wyjść i pokazać swoją wyższość. Jeśli tak się stanie, podopieczni Aleksandara Vukovicia trafią na zwycięzcę pary Ararat-Armenia Erywań (Armenia) / Omonia Nikozja (Cypr) i tutaj poprzeczka zawiśnie już nieco wyżej. Ale tylko nieco, wciąż bowiem zdecydowanym faworytem tego starcia będą legioniści. Tym bardziej, iż dopisało im szczęście i mecz ponownie zostanie rozegrany w Warszawie. Osobiście życzyłbym sobie, aby mistrz Polski trafił na Cypryjczyków. Fajnie będzie ponownie ujrzeć przy Łazienkowskiej Henninga Berga, który w Warszawie pozostawił po sobie naprawdę mnóstwo fajnych wspomnień (oraz kilka mniej fajnych). Dodatkowo, zważywszy na agresywny, czasem wręcz brutalny styl prezentowany przez przedstawicieli futbolu rodem z Armenii, pojedynek z Omonią wydaje się bardziej optymistycznym wariantem. Na kogo by jednak Legia nie trafiła, awans – podobnie jak w 1. rundzie – jest obowiązkiem.

Lech Poznań w 1. rundzie kwalifikacyjnej do Ligi Europy trafił na łotwskie Valmiera FC i tutaj awans poznaniaków także wydaje się formalnością. Łotysze zajmują aktualnie trzecią lokatę w rodzimych rozgrywkach, które – nie oszukujmy się – poziomem odstają nawet od polskiej ekstraklasy (owszem, są w Europie kraje, w których ligowcy kopią piłkę jeszcze gorzej niż u nas…). Jeśli więc Kolejorz utrzyma formę z końcówki sezonu, możemy być świadkami prawdziwej golleady. Inna sprawa, że klub z Poznania ma już dość bogate doświadczenie w europejskich kompromitacjach z teoretycznie niżej notowanymi rywalami. Myślę jednak, że w tym przypadku nic takiego nie będzie miało miejsca i podopieczni Dariusza Żurawia pewnie awansują do kolejnej rundy.

Dochodzimy zatem do Piasta Gliwice i w tym przypadku tak optymistycznie na pewno już nie jest. Podopieczni Waldemara Fornalika trafili bowiem na białoruskie Dinamo Mińsk. Klub utytułowany, z bogatą historią, ale w tym sezonie radzący sobie bardzo przeciętnie. Podopieczni Leonida Kuczuka w 20 spotkaniach obecnych rozgrywek ugrali zaledwie 30 oczek i plasują się dopiero na 8. lokacie białoruskiej ekstraklasy. I wydaje się, że to w niemocy rywala trzeba upatrywać głównej szansy gliwiczan na awans do kolejnej rundy. Piast bowiem także w ostatnich miesiącach nie zachwyca i ciężko przypuszczać, aby zmieniło się to podczas kilkutygodniowej przerwy w rozgrywkach. Ale tak naprawdę żadne rozstrzygnięcie nie będzie w tej parze zaskoczeniem, w praktyce wskazanie faworyta jest niezwykle trudne. Mimo wszystko delikatnie wyżej oceniam szanse Dinama, Białorusini będą mieli bowiem poważny atut w postaci własnego boiska.

Najlepsze, naturalnie, pozostawiłem na koniec. Drużyna tysiąca i jednej wrzutki, prowadzona przez znanego i nie do końca lubianego sympatyka whisky. Michał Probierz i jego Cracovia trafili najgorzej jak mogli – ich rywalem będzie szwedzkie Malmo FF. Tak naprawdę nie ma co się tutaj dłużej rozwodzić, wystarczy przytoczyć kilka faktów z niedalekiej przeszłości. Drużyna prowadzona przez doskonale znanego kibicom piłkarskim Jon Dahla Tomassona w sezonie 2019/2020 grała w 1/16 Ligi Europy, gdzie musiała uznać wyższość niemieckiego Wolfsburga. Rok wcześniej Szwedzi doszli do tego samego etapu rozgrywek, ale wtedy zbyt silna okazała się Chelsea. Warto także zauważyć, że w sezonach 14/15 oraz 15/16 Malmo grało w fazie grupowej Ligi Mistrzów. Pucharowa przygoda Cracovii zamyka się natomiast na obskoczeniu wpierdolu przeciwko Skhendiji Tetowo oraz DAC Dunajska Streda. Warto silić się na jakiekolwiek argumenty przemawiające za Cracovią? Nawet jeśli, ja takowych po prostu nie widzę. Względny spacerek i pewny awans Szwedów do następnej rundy.

Oj, piękne piłkarskie lato szykują nam polskie drużyny w tym roku… Cóż, pozostaje wciąż żywić nadzieję, że ostanie się choć jeden rodzynek, który zakwalifikuje się do fazy grupowej, zapewniając nam tym samym sześć dodatkowych spotkań, podczas których będziemy mogli do woli narzekać na stan polskiej piłki klubowej. Na pocieszenie (i z przymrużeniem oka) warto zaznaczyć, że 2020 rok i tak jest dla polskich klubów pod tym względem wyjątkowo udany. Mamy już bowiem połowę sierpnia, a jeszcze żadna z naszych eksportowych drużyn nie odpadła europejskich pucharów. I opóźnienie rozgrywek z powodu pandemii z pewnością nie ma z tym nic wspólnego… J


wtorek, 4 sierpnia 2020

Czas powrotów?


W dniu dzisiejszym nie mogłem napisać o niczym innym. Artur Boruc, po prostu. Legenda za życia, jeden z najlepszych polskich golkiperów w historii, symbol Legii Warszawa, po 15 latach powrócił do klubu. Ale w dniu dzisiejszym chciałbym spojrzeć na powrót Króla Artura pod trochę innym, szerszym kątem. Bardzo podoba mi się bowiem tendencja powrotu doświadczonych, polskich piłkarzy do klubów, które pozwoliły im wypłynąć na szerokie wody.

O Borucu i jego powrocie do polskiej piłki napisano już praktycznie wszystko. Ikona warszawskiej Legii wraca po długim czasie nieobecności, podpisując roczny kontrakt. Boruc zapewne przez ten okres będzie niekwestionowanym numerem 1 w bramce Wojskowych, a nauki u niego będzie miał możliwość pobierać choćby młodziutki Cezary Miszta, o którym szepczą w klubie, iż potencjał ma zdecydowanie większy od Radosława Majeckiego. Ale warto pamiętać, że Boruc to nie jedyny przykład tego typu powrotu do naszej ligi w ostatnim czasie. Dzień przed transferem Króla Artura Śląsk Wrocław ogłosił bowiem, iż po wielu latach zagranicznych wojaży na Dolny Śląsk powrócił Waldemar Sobota. Nie jest to z pewnością zawodnik tego formatu co Boruc, ale w skali polskiej piłki na pewno ten transfer odbił się dość szerokim echem. Wspominając o powrocie Soboty nie sposób zapomnieć rzecz jasna o Jakubie Błaszczykowskim, który przechodząc do krakowskiej Wisły zimą ubiegłego roku, stał się niejako prekursorem tego trendu. Trendu, który mnie osobiście bardzo cieszy.

Po pierwsze, taki zawodnik – doświadczony, z niezłą (co najmniej) karierą w Europie – nawet w podeszłym jak na piłkarza wieku, doda tej lidze kolorytu. Nie ma się co oszukiwać, nie jesteśmy piłkarskim Eldorado, gdzie gdy jakiś zawodnik kończy karierę, ot tak wydaje się 40 czy 50 baniek na nowego i kłopot znika. Jesteśmy 29. (!!!) ligą w Europie i samo to dobitnie świadczy o tym, iż poziom gry w piłkę jest u nas raczej marny. Można więc zaryzykować tezę, iż Boruc oraz Sobota w dalszym ciągu będą jednymi z wyróżniających się zawodników w naszej przaśnej lidze. Podobnie, jak miało to miejsce w przypadku Błaszczykowskiego (naturalnie jeśli dopisywało mu zdrowie).

Po drugie – charyzma. O ile w przypadku Soboty mam wątpliwości, czy w Śląsku będzie w stanie przejąć rolę lidera szatni, o tyle w przypadku Boruca jestem tego absolutnie pewien. Artur to człowiek, który zrobił dużą, europejską karierę, grał w naprawdę poważnych meczach i bardzo często zostawał tych meczów bohaterem. W dodatku jest urodzonym liderem. Sama jego obecność w zespole będzie kopem motywacyjnym dla pozostałych piłkarzy. I nie ulega według mnie wątpliwości, iż jeszcze więcej niż na boisku, Boruc da Legii w szatni.

Po trzecie – marketing. Kibice w Polsce mają ogromny głód oglądania w akcji dobrych piłkarzy. Niestety, wracamy do poprzedniego akapitu, czyli niskiego poziomu naszej ligi. Dobrzy gracze przyjeżdżają tu bardzo rzadko, młodzi i perspektywiczni – szybko wyjeżdżają. Ludzie cieszą się zatem, że ich klub pozyskuje piłkarza o wysokich – jak na standardy polskiej ligi – umiejętnościach.
A że przy okazji są to zawodnicy identyfikujący się z klubem? Tym lepiej. Jeśli zatem przychodzili oglądać Ljuboję, Nikolicia czy Vadisa, to na Boruca będą przychodzić tym chętniej. To samo w Śląsku: skoro swego czasu idolem trybun był Marco Paixao to Waldemar Sobota ma wszelkie predyspozycje do tego, aby dzięki niemu na Stadion Miejski we Wrocławiu przyszło kilka tysięcy osób więcej.

Powtórzę się po raz kolejny, ale tendencja powrotu doświadczonych piłkarzy do kraju niezmiernie mi się podoba, pozwala choć odrobinę wzmocnić wątpliwą renomę naszej ligi, co może skutkować tym, iż choć trochę poważnych piłkarzy łatwiej będzie namówić do transferu nad Wisłę.
I bardzo chciałbym, aby ze 2,3 czy 4 lata Kamil Glik wrócił do Piasta Gliwice, Łukasz Fabiański czy Wojtek Szczęsny do Legii, Kamil Grosicki do Pogoni Szczecin, a Robert Lewandowski do… Legii (poniosła mnie fantazja, wiem o tym doskonale).

PS. Szczególne ukłony dla Śląska Wrocław za zapowiedź transferu Waldemara Soboty. Kiler to niewątpliwie klasyka polskiej kinematografii, a fragment zapowiadający transfer, choć bez żadnych modyfikacji, pasuje po prostu perfekcyjnie J Link: Zapowiedź transferu Waldemara Soboty