czwartek, 17 grudnia 2015

"Lisy" buszują w Premier League



         Obecny sezon Premier League bardziej niż poważną ligę piłkarską przypomina środowe losowanie Lotto. W zasadzie w każdą sobotę na scenę mógłby wychodzić ładnie ubrany gość i z pełną powagi miną ogłaszać: "Proszę państwa, w tej kolejce Premiership wylosowano następujące wyniki...". Nie ma bowiem tygodnia, podczas którego nie bylibyśmy świadkami sensacyjnych rozstrzygnięć. Największym rozczarowaniem jest oczywiście londyńska Chelsea, podopieczni Jose Mourinho punktują bowiem mniej więcej tak, jak swego czasu Robert Mateja punktował na mamuciej skoczni. Nie lepiej wygląda tu Newcastle United, który latem wydał na transfery ogromne pieniądze tylko po to, by bić się z Sunderlandem oraz Aston Villą o miano czerwonej latarni ligi (choć akurat podopieczni McClarrena zanotowali ostatnio dwa cenne zwycięstwa i nieco poprawili swoją ligową sytuację). Na drugim biegunie znajduje się natomiast chociażby Crystal Palace. Podopieczni Alana Pardew mają już na rozkładzie kilka teoretycznie mocniejszych (a także bogatszych) ekip, a wcale nie wyglądają na drużynę, która miałaby stracić impet. Drugim tak ogromnym zaskoczeniem jest Leicester City.
           
            No właśnie, Leicester... Jeszcze kilka miesięcy temu "Lisy" były głównym kandydatem do spadku z Premiership. Drużyna z King Power Stadium grała katastrofalnie, przez zdecydowaną część sezonu okupując miejsce w strefie spadkowej. Jak wszyscy pamiętamy, ówczesny menedżer Leicester – Nigel Pearson – zaliczył piorunującą końcówkę sezonu. Drużyna punktowała wówczas z częstotliwością klubu bijącego się o grę w Lidze Mistrzów, dzięki czemu zamiast do ostatniej kolejki walczyć o ligowy byt, zakończyła rozgrywki na bezpiecznym, 14. miejscu. W nagrodę za utrzymanie Pearson otrzymał... wypowiedzenie. Rzecz jasna nie zdecydowały o tym względy czysto sportowe, ale niesmak pozostał.

            Dla fanów "Lisów" odejście Pearsona było dużym ciosem. I nim zdążyli się po nim otrząsnąć, kolejny raz dostali obuchem w łeb (a przynajmniej tak się wtedy wydawało). Na King Power Stadium zawitał bowiem Claudio Ranieri, szkoleniowiec słynący z tego, że gdziekolwiek się nie pojawiał, ugrywał wicemistrzostwo kraju (stąd ksywka "The Second One"). W zasadzie nikt – poza działaczami Leicester – nie wierzył, że drużyna pod wodzą Ranieriego może odpalić. Spodziewano się raczej rozpaczliwej walki o utrzymanie.


            Włoski szkoleniowiec udowodnił jednak, że skreślono go zdecydowanie za szybko. Pod jego batutą zespół wzniósł się na jeszcze wyższy poziom niż prezentował w końcówce ubiegłych rozgrywek. "Lisy" w 16 dotychczasowych spotkaniach przegrały tylko raz, gromadząc przy tym aż 35 punktów i wygodnie rozsiadając się w fotelu lidera Premier League. Jest to oczywiście wielka sprawa, ale ważne jest również to, iż drużyna gra naprawdę ładnie dla oka, widowiskowo. Riyad Mahrez stał się jedną z rewelacji pierwszej fazy rozgrywek, Jamie Vardy – choć już w poprzednim sezonie prezentował się nieźle – jest aktualnie zdecydowanym liderem tabeli strzelców, nawet Robert Huth wygląda na w miarę poważnego defensora. Ranieri zapowiada jednak: "Vardy zostaje z nami. Nikt nie odejdzie w styczniu, ani Riyad Mahrez, ani Jamie, ani Jeffrey Schlupp. Nikt.". I trudno mu się dziwić, Leicester wreszcie wygląda bowiem na całkiem poważny klub, w którym kadra zespołu budowana jest z głową, towarzyszy temu jakaś myśl przewodnia. I jeśli wszyscy na King Power Stadium będą wciąż działać z taką rozwagą, a piłkarze nie spoczną na laurach, to "Lisy" pod wodzą "The Second One" staną się poważnym kandydatem do gry w europejskich pucharach.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz