piątek, 27 lutego 2015

Jak to Ajax Legię ograł...

    Po takim meczu jak ten dzisiejszy ciężko na gorąco wysnuć jakieś konstruktywne wnioski. Na usta cisną się bowiem nieparlamentarne w większości słowa. Od kilku dni w szeregach warszawskiej Legii panowały niezwykle bojowe nastroje, które skończyły się… wraz z pierwszym gwizdkiem sędziego. Wyglądało to tak, jakby po wyjściu na boisko piłkarze stołecznego zespołu całą swoją pozytywną energię przekuli w strach. Strach, że jedna bramka Ajaxu praktycznie uniemożliwi im awans do dalszej fazy rozgrywek. Podopieczni trenera Berga grali niezwykle nerwowo, było dużo niedokładności, prostych strat. Sam mecz rozstrzygnął się w dwie minuty, kiedy najpierw po indywidualnej akcji gola zdobył Milik, a chwilę później po centrze z rzutu wolnego, strzałem głową wynik podwyższył Viergever. Przed przerwą trzecią bramkę dorzucił Milik i można było spodziewać się pogromu. Szczęście w nieszczęściu, że w drugiej części gry Ajax nie miał już parcia na kolejne bramki, a w ostatnich kilkunastu minutach oddał nawet inicjatywę Legii. Podopieczni Franka de Boer’a wyszli chyba jednak z założenia „grajcie, bo nam się już nie chce”. Ostatecznie wynik do końca nie uległ zmianie i klub z Łazienkowskiej pożegnał się z europejskimi pucharami.
    Rzecz jasna ta porażka nie powinna zamazać naprawdę udanej przygody Legii w tegorocznej edycji europejskich pucharów. Wspaniały dwumecz z Celticiem (jak wiadomo zaprzepaszczony w najgłupszy z możliwych sposobów, ale to już nie wina piłkarzy), łatwe ogranie Kazachów z Aktobe, 15 punktów i pierwsze miejsce w grupie Ligi Europy. Tak, z pewnością za te osiągnięcia piłkarzom oraz całemu sztabowi szkoleniowemu należą się duże brawa. Nie zmienia to jednak faktu, że w dwumeczu z Ajaxem legioniści rozegrali jedynie jedną dobrą połówkę, a w pozostałej części rywalizacji byli głównie statystami. Jak już pisałem wcześniej, ciężko po takim meczu wysnuć na gorąco jakieś wnioski, ale mimo to spróbuję:

Gra bez bramkarza

    Dusan Kuciak to z pewnością bardzo dobry bramkarz, można powiedzieć, że w skali polskiej ligi nawet znakomity. Nie zmienia to jednak faktu, że w obecnym sezonie jest po prostu bez formy. Już jesienią przytrafiały mu się liczne błędy, że przypomnę tylko mecze w Gliwicach, Bielsku-Białej czy Szczecinie. Według mnie w dzisiejszym spotkaniu również się nie popisał, a dwie pierwsze bramki w dużej mierze obciążają jego konto. W pierwszej sytuacji miał obowiązek złapać piłkę po uderzeniu Milika, który w zasadzie trafił prosto w niego. W drugiej natomiast miał obowiązek wyjść do dośrodkowania, które spadało w okolice 5-6 metra. Warto również zaznaczyć, na co wielu ekspertów nie zwraca uwagi, że Słowak kompletnie nie umie grać nogami. W tym elemencie piłkarskiego rzemiosła jest po prostu tragiczny. A jeśli dodamy do tego słabą formę „czysto bramkarską” to mamy taki obraz, jaki widzieliśmy w dzisiejszym meczu.

Brak skuteczności

    Sprawa dość oczywista. Jeśli nie strzelasz bramek to nie masz prawa myśleć o awansie do kolejnej rundy. Zaryzykuję twierdzenie, że Legia w tym dwumeczu stworzyła sobie więcej dobrych okazji bramkowych od Ajaxu. Różnica polegała na tym, że podopieczni de Boer’a byli bezlitośni i praktycznie każdy błąd byli w stanie zamienić na bramkę, a Legia co chwila obijała Cillessena. Prym wiedli w tym oczywiście Orlando Sa oraz Michał Żyro, ale swoje sytuacje mieli również Michał Kucharczyk (spektakularne pudło!) czy Tomasz Jodłowiec. Niestety, z takim rywalem jak Ajax Amsterdam takie sytuacje po prostu trzeba zamieniać na gole.

Brak środka pola

    Bez dwóch zdań, Ajax dosłownie zmasakrował Legię w środku pola. Najlepszy w holenderskiej drużynie był moim zdaniem Thulani Serero, ale i reszta zawodników z Amsterdamu nie ustępowała mu poziomem. Cechowało ich świetne przewidywanie gry, bardzo dobry odbiór, a także umiejętność gry na jeden kontakt. Druga linia mistrza Holandii przewyższała tę warszawską przynajmniej o dwie klasy. Na tle kolegów najmniej tragicznie prezentował się chyba Ivica Vrdoljak: dużo walki, kilka odbiorów, próba wzięcia ciężaru gry na siebie. Michał Masłowski wypadł podobnie jak cała Legia: w całym dwumeczu zagrał dobrze jedynie drugą połowę meczu w Amsterdamie. Przez resztę czasu był zupełnie niewidoczny, odcięty od gry, przestraszony. Widać, że ten chłopak potrzebuje jeszcze czasu, aby przyswoić taktykę i schematy Henninga Berga. Największy zawód sprawił jednak Tomasz Jodłowiec, który zagrał dziś chyba najgorszy mecz w swojej przygodzie z piłką. Mnóstwo strat, niewymuszone błędy, brak udanych, ofensywnych wejść… Jednym słowem: dramat. Najlepszym dowodem na słabość legijnego środka był fakt, iż najlepszym zawodnikiem tej formacji okazał się… Helio Pinto, który pojawił się na boisku z ławki rezerwowych. Cóż, z tak dysponowanym środkiem pola – który najczęściej ma największy wpływ na boiskowy rozwój wypadków – Legia nie miała prawa ograć Ajaxu.

Absencje

    Nie napiszę niczego nowego, ale kluczowa dla ofensywnych poczynań Legii była nieobecność Miro Radovica oraz Ondreja Dudy. Tych dwóch gości nie dość, że potrafiło w pojedynkę wygrać mecz, to jeszcze świetnie rozumiało się na boisku, stanowiąc niezwykle groźny i kreatywny duet. Od początku wydawało się, że Michał Masłowski to jeszcze nie ten kaliber i niestety, obawy te się potwierdziły. Niełatwo też zrozumieć decyzję Henninga Berga, który w Amsterdamie nie znalazł dla Rado miejsca nawet na ławce. A moim zdaniem to właśnie tam legioniści przegrali awans. Gdyby strzelili choć jedną bramkę – w Warszawie to Ajax musiałby od początku zaatakować, a drużyna z Łazienkowskiej mogłaby nastawić się na kontry, czyli to, co jej najbardziej odpowiada. Nie ma jednak co gdybać – mistrz Polski okazał się słabszy od mistrza Holandii i zasłużenie odpadł z rozgrywek. Oby piłkarze, sztab szkoleniowy oraz działacze wyciągnęli odpowiednie wnioski. Tak, abyśmy za rok o podobnej porze świętowali awans do kolejnej rundy, bądź emocjonowali się starciami polskiego klubu w Lidze Mistrzów. 

wtorek, 24 lutego 2015

W świecie pieniądza



              Stało się. Miro Radovic zaakceptował niewyobrażalną ofertę, którą zaproponowali mu Chińczycy i po blisko dziewięciu latach opuszcza Łazienkowską. Można się spierać czy Serb postąpił słusznie, ale ja nie mam wątpliwości. Piłka nożna to jego zawód, główne (a najczęściej jedyne) źródło dochodu. Niech każdy z was zastanowi się, jak by postąpił, gdyby nagle dostał ofertę pracy w konkurencyjnej firmie, a przeprowadzka wiązałaby się z 15-krotną podwyżką zarobków. Zrezygnowalibyście? Wątpię. Dość już jednak o Rado, gdyż ten wstęp mógłby sugerować tekst w dużej mierze traktujący o Legii, a tak nie będzie. Transfer największej gwiazdy klubu z Łazienkowskiej po raz kolejny pokazał bowiem, jak wielka w dzisiejszych czasach jest siła pieniądza. Piłka nożna w ciągu ostatnich kilku lat stała się skomercjalizowana do granic możliwości. Futbol stał się jednym, wielkim biznesem, w którym nie ma miejsca na sentymenty. I choć nie mam na to absolutnie żadnego wpływu, to komercjalizacja mojej ukochanej dyscypliny bardzo mnie martwi. Cytując klasyka: „Against modern football!”

Klubowe ikony

            Jeszcze na przełomie wieków można było podawać bardzo wiele przykładów zawodników, którzy całą karierę poświęcili tylko jednemu klubowi. Byli to zawodnicy, którzy ponad dobra materialne cenili sobie takie wartości jak lojalność, szacunek czy przywiązanie do klubowych barw. Niestety, tacy zawodnicy są w dzisiejszych czasach towarem deficytowym. Swoje piękne, długoletnie kariery zakończyli chociażby Paolo Maldini – symbol Milanu, czy Javier Zanetti – żywa legenda Interu Mediolan. W Romie żywym pomnikiem jest Francesco Totti, ale i on wielkimi krokami zbliża się do końca swojej przygody z futbolem. W dalszym ciągu są oczywiście piłkarze, którzy spędzają kariery w jednym tylko klubie, że wspomnę chociażby Bastiego Schweinsteigera czy Johna Terry’ego. Wydaje mi się, że akurat w ich przypadku zarabiane pieniądze to jedno, a możliwość walki o trofea to drugie. Zaryzykuję tezę, że gdyby zgłosiły się po nich kluby o podobnej lub wyższej renomie, oferując większą gażę, to obaj ci zawodnicy zmieniliby klubowe barwy. Są to jednak tylko moje domysły.
            Zdarzają się jednak przypadki, w których role są zupełnie odwrócone. Wcześniej wspominałem bowiem o sytuacji, w której zawodnicy zmieniają kluby jak rękawiczki, w pogoni za pieniądzem. Ale nierzadko dochodzi również do sytuacji, w których to klub oddaje klubową legendę, by „zejść z budżetu płacowego”, a także dlatego, iż według działaczy zawodnik ten nie daje już odpowiedniej jakości piłkarskiej (abstrahując od tego, że często jest to „przywódca szatni” i jest nieodzownym elementem tworzenia pozytywnej atmosfery wewnątrz drużyny). Najlepszym przykładem takiej polityki jest Alessandro Del Piero, który w 2012 roku, po 19 latach spędzonych w klubie, musiał opuścić Juventus na rzecz australijskiej drużyny Sydney FC. Działacze z Turynu uznali bowiem, że Del Piero jest już zbyt wiekowym graczem, by stanowić o sile obecnego Juventusu. Bardzo podobne były przypadki Franka Lamparda, dla którego miejsca w Chelsea nie widział już Jose Mourinho oraz Stevena Gerrarda, który nie był w stanie porozumieć się z Liverpoolem w sprawie nowego kontraktu i od nowego sezonu będzie reprezentował barwy Los Angeles Galaxy, klubu występującego na co dzień w amerykańskiej lidze MLS.

Światełko w tunelu

            Fakt, że w obecnych czasach futbol został całkowicie zdominowany przez pieniądz jest niepodważalny. Ale jest jedna jasna strona takiego obrotu spraw. Otóż, jak powszechnie wiadomo, najbogatsze kluby bardzo często wzmacniają się kosztem tych słabszych (albo nawet niekoniecznie słabszych, a po prostu mniej zamożnych). Panująca sytuacja zmusza mniejsze kluby do radzenia sobie w inny sposób. W polskiej ekstraklasie – przynajmniej do tej pory – dominowała opcja ściągania tzw. szrotu. Chodzi o graczy, którzy z całą pewnością nie podniosą poziomu ligi, a ich jedyną zaletą jest to, iż są niedrodzy w utrzymaniu. I wydaje się, że nie jest to najlepsza droga. Moim zdaniem wszystkie mniej zamożne kluby powinny podążać drogą francuskiego Lyonu. Jeszcze niedawno OL było w bardzo ciężkiej sytuacji finansowej, bez większych perspektyw na przyszłość. Wtedy to klubowi działacze postanowili wdrożyć projekt zakładający oparcie pierwszej drużyny na młodych wychowankach ze Stade Gerland. Włodarze Les Gones słusznie uznali, że zamiast wydawać krocie na gwiazdy światowej piłki, lepiej będzie samemu je wykreować. Dzisiaj Olympique Lyon, w składzie którego grają praktycznie sami wychowankowie, jest liderem Ligue 1 i wyprzedza szejków z Paryża, którzy na budowę swojej drużyny wydali kilkaset milionów Euro. Można? Można, jak widać na załączonym obrazku. Podobny, choć nieco inny projekt wybrali działacze Olympique Marsylia. Ich wizja zakłada bowiem ściąganie za stosunkowo niewielkie pieniądze najbardziej uzdolnionych francuskich graczy, których po ukształtowaniu będzie można sprzedać z ogromnym zyskiem. Jest to filozofia nieco droższa niż w przypadku OL, ale wciąż bardzo opłacalna. Efekt jest taki, że obie te drużyny – wraz z PSG, zasilanym niewyobrażalną sumą petrodolarów – będą do końca sezonu biły się o mistrzostwo Francji.

Słowo na niedzielę

            Podsumowując, wydaje się, że niestety proces komercjalizacji futbolu jest nieunikniony. Czasy, kiedy zawodnik spędzał karierę w jednym klubie, nie patrząc specjalnie na aspekty finansowe, już dawno minęły. I dotyczy to zarówno zawodników, którzy odchodzą w pogoni za większą ilością zer na koncie, jak i klubów, które w starszych zawodnikach – legendach klubu – nie widzą już potencjału na wypracowanie zysku. Jest jednak pewne światełko w tunelu, głównie wśród tych klubów, które nie są zaliczane do europejskich gigantów. Muszą (a raczej powinny) opierać swoją filozofię na młodych zawodnikach, klubowych wychowankach. A zatem na ludziach, którzy identyfikują się z klubem. W przyszłości może to bowiem przynieść wymierne efekty, zarówno sportowe jak i ekonomiczne. Przypadki Olympique Marsylia, Olympique Lyon czy FC Porto pokazują, że takie podejście jest bardzo opłacalne. 

niedziela, 15 lutego 2015

Pamiętam jak kiedyś...

               

             Do napisania tego tekstu szykowałem się od ładnych kilku dni. Dokładniej od momentu, kiedy przeczytałem, że Juan Roman Riquelme postanowił zawiesić buty na kołku i przejść na piłkarską emeryturę. Właśnie wtedy dotarło do mnie, że pewna epoka w futbolu dobiega końca. Oczywiście nie wysnułem tego na podstawie zakończenia kariery przez Argentyńczyka, jest to rzecz jasna proces długotrwały. Ale Riquelme był pewnym bodźcem, który sprawił, iż poczułem, że to właśnie ten moment. Może to dlatego, że był to typ zawodnika, który ceniłem najbardziej? Od zawsze bowiem dużo wyżej od efektownych dryblingów podziwiałem umiejętność regulowania tempa gry, a nade wszystko przemawiała do mnie gracja, z jaką zawodnicy tego typu poruszali się po boisku. Wcześniej chociażby Zidane czy właśnie Riquelme, obecnie Mesut Ozil, Andres Iniesta czy David Silva. Ale wracając do meritum, kiedy po przeczytaniu tej informacji zacząłem na Youtube oglądać popisy legendy Boca Juniors dotarło do mnie, że nieuchronnie kończy się pewien rozdział futbolu. Rozdział mojego dzieciństwa…
            Wszystko zaczęło się w roku 2006, kiedy to karierę postanowił zakończyć Zinedine Zidane. Miałem wtedy ledwie 15 lat i z pewnością nie postrzegałem tego w ten sposób, jak robię to obecnie. Niemniej jednak jego odejście było pewną linią graniczną. Zizou był bowiem pierwszym z moich ulubieńców, który postanowił zawiesić buty na kołku. Dużo gorzej czułem się natomiast prawie równo 4 lata temu, 14. lutego 2011 roku. Karierę postanowił wtedy zakończyć najlepszy wg mnie zawodnik w historii futbolu – Ronaldo. Brazylijczyk był moim idolem odkąd skończyłem 6 lat. Oglądałem wszystkie mecze z jego udziałem, prowadziłem wnikliwe statystyki. Kiedy w 2002 roku strzelił swoją pierwszą bramkę po powrocie z blisko 2-letniego rozbratu z piłką, cieszyłem się tak jakbym tam był. Zakończenie przez niego przygody z futbolem było dla mnie tym większym szokiem, że Brazylijczyk miał ledwie 34 lata i żywiłem nadzieję, że będę mógł podziwiać go jeszcze podczas wielu meczów. Do tej pory pamiętam konferencję prasową, na której Phenomeno ogłosił swój rozbrat z futbolem. Brazylijczyk ryczał jak bóbr, a ja razem z nim.
            Odejście Ronaldo było chyba takim punktem kulminacyjnym. Od momentu odejścia Brazyliczyka futbol stał się dla mnie bardziej obojętny. Oczywiście w dalszym ciągu mam obsesję na punkcie tego wspaniałego sportu, ale nie jest to już ten sam poziom emocji, jaki towarzyszył mi podczas występów Il Phenomeno. Chyba właśnie z tego powodu jakoś łagodniej znosiłem fakt, iż kolejni z moich idoli, coraz częściej kończyli kariery. Ruud van Nistelrooy, Carles Puyol, Roberto Carlos, Thierry Henry, Raul Gonzalez… Ci legendarni zawodnicy również nie grają już profesjonalnie w piłkę. Bardziej emocjonalnie przeżyłem tylko odejście Javiera Zanettiego, legendy mojego ukochanego Interu. I tu dochodzimy do ściany, czyli informacji o zakończeniu kariery przez Juana Romana Riquelme. Ta informacja sprawiła, iż doszło do mnie, że moja ukochana futbolowa epoka dobiega końca. Że już nie będę mógł podziwiać zawodników, których podziwiałem mając 8, 10 czy 13 lat. Niestety, te czasy już nie wrócą…

            Znamienny jest również fakt, że przez to (a może dzięki temu), że miałem przyjemność oglądać w akcji Ronaldo czy Zidane’a, w żaden sposób nie jestem w stanie stwierdzić, że obecne gwiazdy futbolu dorównują im poziomem. Oczywiście doceniam to co robią Messi i Cristiano, bardzo podoba mi się styl gry Aguero oraz wcześniej wspomnianych Iniesty czy Silvy, ale to zdecydowanie nie jest to. Phenomeno, Zizou oraz cała plejada gwiazd z tamtego okresu była poziom wyżej od obecnych zawodników. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że Zidane oraz Ronaldo byli dwie półki wyżej. Zdaję sobie sprawę, że moja ocena jest mocno subiektywna i nacechowana pewną nostalgią, ale taki jest właśnie mój kąt postrzegania obecnego futbolu. Podejrzewam, że ludzie, którzy mieli okazję oglądać w akcji Maradonę powiedzą to samo o pokoleniu Ronniego i Zizou. I niewykluczone, że będą mieli rację. Ja swojego zdania nie mam jednak zamiaru zmieniać. Piłkarskie czasy, w których się wychowałem to najlepsza epoka w historii futbolu i bardzo ciężko przyznać mi, że właśnie dobiega końca. Taka jest jednak naturalna kolej rzeczy…