II bieg
Morskie Oko miał być dla mnie jedynie kolejnym etapem przygotowań do biegu
Powstania Warszawskiego, na który od kilku tygodni szlifuję formę. Nie
oznaczało to jednak, że z uśmiechem na ustach przetruchtam cały dystans, który
wynosił 5 km. Co to, to nie. Celem było pobiegnięcie całej trasy w trzecim
zakresie (tzw. wytrzymałość tempowa), czyli tempem ok. 4:00/km, co w rezultacie
dałoby mi czas zbliżony do 20 minut.
Rano
standardowe procedury, czyli wczesna pobudka, lekkie śniadanie, sznurowanie butów…
i w drogę! Dwa autobusy, 40 minut drogi i byłem na miejscu. Na jeden z
autobusów oczywiście się spóźniłem, przez co nie zdążyłem przeprowadzić tak
intensywnej rozgrzewki, jak planowałem. Wcześniej musiałem również odstać swoje
w kolejce do depozytu. Już wtedy wiedziałem, że tego dnia złamanie bariery 20
minut będzie graniczyło z cudem. Trasa była bowiem pełna stromych podbiegów, a
do tego bardzo wąską, co utrudniało wyprzedzanie rywali. Do tego we znaki
dawały mi się bolące, ciężkie nogi, co było skutkiem wyczerpujących treningów
przez dwa ostatnie dni.
Punktualnie
o 12:00, niczym w amerykańskim westernie, starter dał sygnał i można było biec.
Rzecz jasna przed startem nie udało mi się „dopchnąć” do pierwszych rzędów
biegaczy i, tak jak przypuszczałem, drogo za to zapłaciłem. Pierwsze kilka
minut biegłem klasycznymi „zrywami”, czyli głównie ślimacze tempo, przeplatane
sprintami w miejscach, gdzie dało się wyprzedzać. Dopiero po ok. 2 kilometrach
zaczęło się robić luźniej, gdyż Ci słabsi odpadali na długim, stromym podbiegu.
Koniec pierwszej pętli (były przewidziane dwie) prowadził już zdecydowanie z
górki, i to właśnie tam chciałem nadrobić czas, stracony w pierwszym
fragmencie. Na półmetku wynosił on bowiem 10:53, co jasno dało mi do
zrozumienia, że wynik poniżej 20 minut zrobię innym razem. Tym bardziej, że
ciężkie nogi coraz bardziej dawały mi się we znaki. Drugą pętlę biegło się już
zdecydowanie lepiej, gdyż nie trzeba było już wyprzedzać najwolniejszych i
można było biec swoim tempem. Problem w tym, iż… pokonał mnie podbieg. To tam
straciłem kilkadziesiąt kolejnych sekund, gdyż mięśnie łydek, a także dwu- oraz
czworogłowe ewidentnie odmawiały już posłuszeństwa. W wyniku tego musiałem
zwolnić tempo biegu, co z pewnością przełożyło się na końcowy wynik. Na
zbiegach było już jednak lepiej, a na ostatniej prostej zostało mi jeszcze
trochę pary na stumetrowy sprint, aż do linii mety. Ostatecznie ukończyłem bieg
z czasem 21:39. Niby życiówka, a radości nie było. Co najwyżej rozczarowanie…
Na
koniec jeszcze kilka słów odnośnie samego biegu i jego organizacji. Trasa była
bardzo fajna, urozmaicona licznymi podbiegami i zbiegami. Ale owe podbiegi
czyniły ją naprawdę trudną, a co za tym idzie, ciężko było bić na niej rekordy
życiowe. Była również bardzo wąska, przez co na samym początku trudno było
wyprzedzić kogokolwiek. A jak już wspomniałem wcześniej, wystartowałem pod
koniec stawki, dlatego też przez początkowe dwa kilometry musiałem cierpliwie
przebijać się przez tych, którzy biegli na czas w granicach 30 minut. Na oko,
straciłem przez to ponad minutę. Kolejnym kamyczkiem, wrzuconym do ogródka
organizatorów jest fakt, iż faktycznie linia mety była kilkanaście metrów za
napisem „META”, i to w dodatku za zakrętem. I przyznam szczerze, nie widziałem
nikogo, kto przed dobiegnięciem do „właściwej linii mety” nie zatrzymał się
najpierw kilkanaście metrów wcześniej. Tu straciłem kolejne kilka sekund.
Podsumowując,
bieg całkiem sympatyczny, ciekawa trasa i słaby rezultat. Tym razem zrzucę to
jednak na karb ciężkich treningów J
A już za dwa tygodnie bieg Powstania Warszawskiego, na dystansie 10 km. Tam już
żadnej wymówki nie będzie, a zamierzony cel po prostu MUSZĘ zrealizować. Trzymajcie
kciuki! J
Ja oraz mój podopieczny :)

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz