poniedziałek, 5 października 2020

Antonio Conte, czyli o tym dlaczego Inter znów nic nie wygra

 


Inter Mediolan zremisował wczoraj na wyjeździe z Lazio 1-1 i mogłoby się wydawać, że jest to dobry rezultat. Mecz na obcym terenie, mocny rywal i tego typu wymówki… Być może i ja przychyliłbym się do tezy budowanej przez trenera mediolańczyków, Antonio Conte, o tym, że punkt ten należy szanować, a drużyna idzie w dobrym kierunku. Przychyliłbym się, gdyby nie to, że mam oczy oraz rozum (podobno) i widzę wyraźnie, że zespół pod wodzą Pana Antka zmierza donikąd. Poniżej postaram się przedstawić kilka argumentów świadczących o tym, że z tym trenerem Inter nie wygra zbyt wiele.

Złe decyzje personalne

Wiadomo, jeśli chodzi o wybór składu zawsze znajdą się malkontenci. Czemu gra ten, czemu tamten siedzi, a dlaczego ten gra w środku, a nie na boku… klasyka gatunku. Problem w tym, że Pan Antonio regularnie osłabia skład drużyny wystawiając jawnych sabotażystów. Przykłady? Proszę bardzo. W niedzielnym meczu z Lazio na lewym wahadle wystąpił Ivan Perisic. Dla niewtajemniczonych, jest to gość, który nigdy wahadłowym nie był i nigdy nie będzie, w dodatku klub za wszelką cenę starał się go wypchnąć, gdyż był uważany za niepotrzebnego. Pan Conte uznał jednak, że w sumie z braku laku może być i będzie sobie pykał na lewym wahadełku. Jeśli grałby tylko w meczach z rywalami typu Benevento – do zniesienia. Nawet jak gość zawali dwie bramki to Inter załaduje 5 czy 6 i nie będzie problemu. Gorzej, gdy taki zawodnik wychodzi naprzeciw porządnej drużyny, jaką bez wątpienia jest Lazio. Kolejny? Pokraka nad pokraki. Szanowni Państwo – przed Wami Roberto Gagliardini. Środkowy pomocnik bez żadnych atutów. Gra, gdyż… w sumie nikt normalny nie jest w stanie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego gra. Tym bardziej teraz, gdy Conte dostał w prezencie od grupy Suning Arturo Vidala. Duet środkowych pomocników Nicolo Barella – Arturo Vidal, a przed nimi Christian Eriksen. Brzmi wyśmienicie? Otóż nie dla Pana Antoniego, według jego filozofii Gagliardini jest dla tej drużyny fundamentalny (i nie jest to żadna hiperbola, ten gość gra od pierwszej minuty w każdym ważniejszym spotkaniu).

Marginalizowanie zawodników

Sytuacja z Roberto Gagliardinim pozwoliła nam płynnie przejść do punktu drugiego. Tak się bowiem dziwnie składa, że toporny Włoch gra kosztem jednej z największych gwiazd Interu – Christiana Eriksena. Problem w tym, że – według medialnych doniesień – Antonio Conte nie chciał transferu Duńczyka, w zamian wolał Arturo Vidala. I była to jedna z głównych przyczyn, dla których Eriksen nie grał. Teraz jednak Pan Antek dostał Vidala, a Eriksenowi wciąż drętwieje tyłek od siedzenia na ławce. Wydawać by się mogło, że żaden trener nie wystawia zawodnika słabszego kosztem lepszego. Otóż błąd! W wizji Pana Conte nie ma miejsca dla piłkarzy, którzy zostali do klubu sprowadzeni wbrew jego woli. Nawet jeśli są to zawodnicy światowej klasy. Nieco podobną sytuację mieliśmy w końcówce poprzednich rozgrywek, kiedy to w znakomitej dyspozycji znajdował się Alexis Sanchez, ale jego kosztem i tak grał mizerny wówczas Lautaro Martinez. Argentyńczyk w nowy sezon wszedł jednak razem z drzwiami i futryną, więc ten temat póki co ucichł. Powszechnie wiadomo jednak, że nawet jeśli Gagliardini wszedłby gdzieś z drzwiami, to zapewne wcześniej pomyliłby mieszkania, piętra, bloki, a także miasta… A Eriksen wciąż siedzi i nie bardzo może wstać.

Strach przed mocnymi zespołami

Ponownie kłania się niedzielne starcie z Lazio. Jest to mocna ekipa, choć w początkowej fazie sezonu ewidentnie zgubiła gdzieś formę. Jako przykład wystarczy przytoczyć ich domowy mecz przeciwko Atalancie, przerżnięty 1-4. Jeśli dodamy do tego fakt, że z powodu pandemii drużyny grają przy pustych trybunach i odpada atut wsparcia fanów – idealny przepis na przywiezienie z Rzymu kompletu punktów. Co robi Pan Antonio? Wystawia w środku pola TRZECH defensywnych zawodników. Gagliardini-Barella-Vidal. Super trio, o ile szykuje się jakaś napierdalanka na Mazowieckiej. Ale jeśli chodzi o kreowanie gry – mocno średnio. Idealnie pasowałby Eriksen, ale… wiadomo. Mecz układał się całkiem fajnie, było prowadzenie, aż w końcu, w drugiej połowie Lazio wyrównało. Wtedy z pomocą przyszedł Interowi napastnik gospodarzy – Ciro Immobile. Włoch wyleciał z boiska z czerwoną kartką i mediolańczycy grali w przewadze. Dominacja? A skąd! Próby dowiezienia remisu i konferencyjne brednie, z których mogliśmy dowiedzieć się, że drużyna Interu zagrała świetny mecz, a wszystko zmierza w doskonałym kierunku.

Ale mecz z Lazio to tylko pierwszy z brzegu przykład. W zeszłym sezonie podopieczni Pana Antka z Lazio zagrali tak samo. Oprócz tego identyczny pomysł na grę zaprezentowali w starciach m.in. z Barceloną, Borussią Dortmund, Juventusem czy Sevillą. Wczorajszy mecz nie był zatem dziełem przypadku. Był nikczemnie zaplanowaną „Taktyką Obsranej Zbroi”, namiętnie stosowaną przez Pana Antka w ważniejszych meczach.

Nie jestem i nigdy nie byłem fanem Antonio Conte. Jego dotychczasowa przygoda w Interze uświadamia mi natomiast, jak jednowymiarowym szkoleniowcem jest Włoch. U Conte nie istnieje coś takiego jak plan „B”. Jeśli w jakimś meczu drużynie nie idzie, Conte w żaden sposób nie jest w stanie jej pomóc. Nie ma opracowanych alternatywnych wariantów taktycznych, w dodatku zwykle bardzo późno robi zmiany. Jeśli do tego dołożymy usilne wystawianie swoich faworytów (Gagliardini, Perisic, Brozovic bez formy) oraz notoryczne pomijanie takich zawodników jak Eriksen – mamy obraz obecnej sytuacji w Interze. Interze, który kadrę zbudował naprawdę znakomitą. Tak naprawdę poza lewym wahadłem wszystkie pozycje są bardzo dobrze lub świetnie obsadzone. Przepraszam, zagalopowałem się… poza lewym wahadłem oraz stołkiem trenerskim. I według mnie to właśnie ta druga pozycja sprawia, że Inter kolejny rok będzie musiał obejść się bez żadnego trofeum.

wtorek, 1 września 2020

Czy stereotyp piłkarza-półgłówka przestaje być aktualny?

 



W dniu wczorajszym miałem przyjemność uczestniczyć w tzw. śniadaniu prasowym, zorganizowanym przez firmę Podioom, oferującej innowacyjną platformę, ułatwiającą trenerom personalnym współpracę ze swoimi podopiecznymi. Sam event dotyczył współpracy pomiędzy Podioom i Towarzystwem Ubezpieczeniowym Europa, a gościem specjalnym był inwestor oraz ambasador marki Podioom, a w wolnych chwilach zawodnik Lokomotiwu Moskwa oraz reprezentacji Polski – Grzegorz Krychowiak...

Ale zaraz, zaraz… Po co tak właściwie ja Wam o tym piszę? Nie, nie jest to żadna kryptoreklama, chłopaki z Podioom nie płacą mi (a szkoda!) za promowanie ich produktu. Piszę o tym, ponieważ myśl, która kiełkowała we mnie od dłuższego czasu, podczas wczorajszego spotkania trafiła we mnie z siłą piłki uderzonej przez Roberto Carlosa w szczytowej formie. Dotarło do mnie, że w Polsce ostatecznie zerwano z mitem piłkarza-półgłowka, który podczas wywiadu pomeczowego nie jest w stanie sklecić poprawnie dwóch zdań w ojczystym języku, a po zakończeniu przygody z piłką nie ma na siebie kompletnie żadnego pomysłu i kończy gdzieś na marginesie społeczeństwa.

Aby jak najlepiej uwypuklić różnicę, cofnijmy się do piłkarskiej prehistorii. Polska, lata 70. ubiegłego wieku. Wystarczy wysłuchać kilku wywiadów z przedstawicielami słynnych Orłów Górskiego, by wyrobić sobie opinię na temat poziomu intelektualnego piłkarzy w tamtych czasach. Notoryczne „eeee… yyyy…” to chyba najmniejszy problem. Chyba nie ma już nikogo, kto nie słyszałby o legendarnej anegdotce trenera Jarosława Kotasa o tym, iż Kazimierz Deyna nie znał choćby podstaw tabliczki mnożenia. I założę się, że nie był to w tej reprezentacji przypadek odosobniony. Niektórzy zawodnicy nie mieli pokończonych szkół, liczyła się tylko piłka. Wiadomo, były inne czasy. Ale kilkadziesiąt lat temu futbol był dla tych ludzi jedynym sposobem na zarobienie pieniędzy, ci goście niczego poza graniem w piłkę (z drobnymi wyjątkami) nie potrafili.

Inna sprawa, że nie trzeba aż tak mocno cofać się w czasie. Tak naprawdę stereotyp piłkarza-półgłówka funkcjonował w Polsce jeszcze kilka lat temu. Goście dukający po przegranym spotkaniu: „yyy… to było trudne spotkanie… eee… silny przeciwnik… yyy… musimy wyciągnąć wnioski” wcale nie byli rzadkością. Rzecz jasna będąc – delikatnie rzecz ujmując – niezbyt inteligentnym gościem, także można zrobić fajną karierę i zabezpieczyć się finansowo na długi czas. Tylko do tego trzeba mieć mądrych doradców, a takich większość z tych zawodników nie miała. A to dlatego, iż – co za zaskoczenie! – trzeba mieć choć trochę oleju w głowie, aby takimi ludźmi się otoczyć. Względnie wymaga to niebywałego szczęścia, co też niektórym z nich się przytrafiało.

Szukając w pamięci zawodnika, który jako pierwszy zadał kłam temu stereotypowi (wtedy jak najprawdziwszemu), na myśl przychodzi mi Cezary Kucharski. W latach 90. XX wieku, kiedy świadomość piłkarzy na temat życia po karierze była wciąż zerowa, a w najlepszym przypadku znikoma, Kucharski prezentował kompletnie inne podejście. Nawet Wojciech Kowalczyk w swojej biografii Kowal. Prawdziwa historia pisał o swoim koledze z drużyny, iż ciągle wisiał na telefonie, wciąż załatwiał jakieś interesy. Faktem jest także, iż Kucharski już za młodu wszedł mocno w rynek nieruchomości, nabywając coraz to nowe mieszkania, zabezpieczając tym samym swoją przyszłość. Co charakterystyczne, po zakończeniu kariery sportowej został menedżerem piłkarskim, a następnie związał się z Robertem Lewandowskim, któremu poniekąd też zabezpieczył przyszłość. Nie było bowiem tak, że Lewandowski wstał któregoś dnia z łóżka i zakrzyknął: „Od dzisiaj będę inwestował w nieruchomości!”. Nie, ktoś musiał mu tę drogę pokazać. I tym kimś był Cezary Kucharski.

W dzisiejszych czasach piłkarze mają tak naprawdę nieograniczone możliwości samorozwoju. I – co istotne – zdecydowana większość skwapliwie z tego korzysta. Coraz częściej polscy zawodnicy robią różnego rodzaju studia (choćby online), kursy dla trenerów personalnych czy fizjoterapeutów, zakładają różnego rodzaju biznesy, które powierzają zaufanym ludziom, a które planują przejąć po zakończeniu kariery. Możliwości są naprawdę ogromne, a i sami zawodnicy mają coraz większą świadomość, iż kariera nie trwa wiecznie i prędzej czy później (raczej prędzej) trzeba będzie wyjść ze szklanej bańki i zacząć normalne życie.

Na koniec chcę poruszyć jeszcze jeden, bardzo pozytywny aspekt, ściśle związany z tym, co napisałem powyżej. Otóż piłkarze praktycznie od zawsze byli łakomymi kąskami dla firm reklamujących różnego rodzaju produkty. Adidas, Nike, Gillette, Pepsi, Lay’s i wiele, wiele innych… Ale to, co odbieram bardzo pozytywnie to fakt, iż coraz częściej piłkarze stają się twarzami różnego rodzaju projektów. Projektów, które wymagają od nich wejścia w zupełnie nowy obszar, zaznajomienia się z nim, przyswojenia sporej dawki nowej wiedzy. Idealnym przykładem jest tutaj właśnie Grzegorz Krychowiak, który w 2016 roku związał się z X-Trade Brokers. Współpraca nie polegała jednak tylko na promowaniu marki. Nie, Grzegorz, pod czujnym okiem mojego dobrego kolegi, Adama Narczewskiego, uczył się inwestować na platformie Forex. Było to z pewnością coś nowego, ale przynoszącego korzyści dla obu stron. XTB zyskało dzięki temu innowacyjną formę reklamy oraz cykl znakomitych materiałów filmowych z reprezentantem Polski, Grzegorz natomiast odkrył kolejny sposób na życie po życiu, czyli po zakończeniu kariery. Według mnie jest to naprawdę super sprawa i życzyłbym sobie, aby jak najwięcej polskich (i nie tylko) zawodników angażowało się w tego typu projekty.

Jak więc widzicie, stereotyp piłkarza-debila powoli odchodzi do lamusa. Przede wszystkim zawodnicy mają coraz większą świadomość, iż życie piłkarza nie trwa wiecznie. Obecny świat stwarza im wiele możliwości wypełnienia luki zawodowej po zakończeniu kariery, z czego zdecydowana większość próbuje skorzystać. Co równie istotne, polscy piłkarze coraz częściej otaczają się także właściwymi ludźmi – menedżerami, doradcami, specjalistami od wizerunku. Oczywiście, jak w każdym środowisku, wciąż zdarzają się prawdziwki kompletnie oderwane od rzeczywistości i nieprzejmujące się przyszłością. Ale na szczęście jest ich coraz mniej. I oby tak dalej.


poniedziałek, 24 sierpnia 2020

Bayern, czyli drużyna nieoczywista

 


Bayern Monachium zwycięzcą Ligi Mistrzów w sezonie 2019/2020. Zakładam, że macie w domu telewizję oraz dostęp do Internetu, więc powyższa wiadomość nie jest dla Was w żaden sposób przełomowa, ale warto na samym początku zaznaczyć, o czym będziecie mogli przeczytać w dalszej części. Bawarczycy pokonali w finale 1-0 drużynę spod znaku katarskiego pieniądza i jak najbardziej zasłużenie sięgnęli po końcowy triumf. Mam jednak wrażenie, iż zwycięstwo Hansiego Flicka oraz jego podopiecznych jest tyleż zasłużone, co niespodziewane. Oczywiście, jeśli spojrzymy na dyspozycję monachijczyków jedynie w tym roku – nie ma żadnych wątpliwości. Bayern na pełnym luzie zdobył mistrzostwo oraz puchar Niemiec, następnie w 1/8 finału Ligi Mistrzów przejechał się po londyńskiej Chelsea, a w turnieju finałowym upokorzył najpierw Barcelonę, następnie pewnie (choć nie bez kłopotów) ograł rewelacyjny Lyon, by w finale zasłużenie odprawić z kwitkiem francusko-katarskie PSG. Warto jednak przypomnieć sobie, w jakiej sytuacji Bayern znajdował się jeszcze stosunkowo niedawno – w październiku ubiegłego roku. Drużyna prowadzona wówczas przez Niko Kovaca grała fatalnie, nikt nie wymieniał jej nie tylko w gronie kandydatów do wygrania LM, ale nawet mistrzostwa Niemiec. Przyjrzyjmy się zresztą piłkarzom, którzy we wczorajszym, lizbońskim finale wybiegli na boisko:

Manuel Neuer – latem zeszłego roku niesamowicie krytykowany za brak formy. Przepowiadano wówczas rychłą zmianę w kadrze Niemiec, gdzie byłego zawodnika Schalke zluzować miał Marc – Andre ter Stegen. Neuer potrafił wrócić jednak do dawnej dyspozycji i udowodnił, że wciąż jest jednym z najlepszych – o ile nie najlepszym – golkiperem na świecie.

Alphonso Davies – fenomen. Gość, którego miała możliwość ściągnąć Barcelona, ale prezesowi Bartomeu wystarczyła informacja o narodowości Kanadyjczyka by uznać, że nie umie on grać w piłkę. A Davies w piłkę umie grać fenomenalnie, co udowadnia od kilku miesięcy. Faktem jest jednak, iż jeszcze rok temu nie słyszał o nim kompletnie nikt.

David Alaba – jeden z wyjątków potwierdzających regułę. Wyśmienity zarówno na lewym wahadle, jak i w środku obrony. Ogromna boiskowa klasa i pewny punkt Bayernu. Choć i w jego przypadku – z powodu wygasającego latem 2021 roku kontraktu – ruszyła lawina transferowych plotek. Odejście Alaby ze stolicy Bawarii jest co prawda mało prawdopodobne, ale nie można traktować tego scenariusza jako science-fiction.

Jerome Boateng – od dłuższego czasu wypychany z klubu. Mówiło się, iż najlepsze lata ma już za sobą, popełnia dużo prostych błędów, mówiąc krótko – nie prezentuje już poziomu godnego takiego klubu, jakim jest Bayern. Nie grał może fenomenalnie, ale pokazał, że może być ważnym ogniwem tego zespołu.

Niklas Sule – jeszcze do niedawna uchodził za jeden z największych talentów niemieckiej piłki. Po transferze z Hoffenheim prezentował się jednak przeciętnie, nie mogąc wejść na wyższy poziom. Dodatkowo w październiku ubiegłego roku doznał zerwania więzadeł krzyżowych w kolanie, co było niejako podsumowaniem ówczesnych nastrojów w klubie ze stolicy Bawarii. Niedawno wrócił do pełni sił i pokazał, że z pewnością jeszcze nie pokazał w Bayernie pełni swoich możliwości.

Joshua Kimmich – zero wątpliwości. Kimmich od długiego czasu gra na światowym poziomie – zarówno na pozycji prawego obrońcy, jak i środkowego pomocnika. Niezwykle inteligentny i odpowiedzialny zawodnik. Oczywiście, miewa słabsze mecze, ale z całą pewnością ostatni rok w jego przypadku zmienił najmniej.

Leon Goretzka – sprowadzony z odwiecznego rywala – Schalke 04 Gelsenkirchen. Podobnie jak Sule, po transferze do Bayernu ciężko było mu wskoczyć na światowy poziom. Przerwa spowodowana pandemią sprawiła jednak, iż na boisku pojawił się zupełnie inny Goretzka. Zarówno fizycznie (niesamowita metamorfoza!), jak i piłkarsko był to dużo lepszy zawodnik. W obecnej chwili ciężko wyobrazić sobie bez niego środek pola Bawarczyków.

Thiago Alcantara – w ówczesnej Barcelonie była tak wielka konkurencja o miejsce w środku pola, iż tak wspaniały zawodnik jak Thiago zdecydował się – z powodu niewystarczającej ilości minut spędzanych na boisku – na transfer. W Bayernie miewał okresy lepsze oraz gorsze, ale całościowo wydaje się, iż transfer ten okazał się jednak rozczarowujący. Thiago zbyt rzadko pokazywał pełnię możliwości i już latem ubiegłego roku pojawiały się informacje o możliwym przejściu do innego klubu. Plotki te zaczęły przybierać na sile po zakończeniu sezonu w Niemczech, gdy informowano o prawie pewnym transferze do Liverpoolu. Pomocnik rodem z Hiszpanii nic sobie jednak z tego nie robił i brylował na portugalskich boiskach. Po tym turnieju wreszcie można było zakrzyknąć: Oto reżyser pełną gębą!

Coretnin Tolisso – ówczesny rekord transferowy Bayernu. Casus Goretzki, z tym że Francuz do tej pory nie potrafi wejść na najwyższy poziom i najpewniej latem pożegna się z klubem.

Thomas Muller – legenda Bayernu. Wyśmienity zawodnik, ale latem ubiegłego roku także zdawał się być w potężnym dołku. Po przejęciu drużyny przez Flicka zyskał nowe życie. Zanotował niesamowite statystyki w Bundeslidze (8 bramek i 21 asyst!), a w turnieju finałowym Ligi Mistrzów był jednym z głównych motorów napędowych bawarskiej drużyny.

Kingsley Coman – niesamowity wiatrak na lewym skrzydle. Prywatnie: człowiek-trofeum. W wieku 24 lat: 9 tytułów mistrza kraju (5x Bayern, 2x Juventus, 2x PSG), 10 krajowych trofeów (puchar + superpuchar), a teraz – na dokładkę – uszaty puchar za wygranie Ligi Mistrzów. Mało kto pamięta jednak 2017 rok, kiedy to Juventus bez większego żalu oddał Comana do stolicy Bawarii.

Coutinho – niechciany w Barcelonnie, oddany bez żalu na wypożyczenie. Co znamienne, Bayern także niespecjalnie kwapi się do wykupu Brazylijczyka. W meczu przeciwko Blaugranie wszedł na plac w końcowej fazie meczu i zdołał zaliczyć asystę oraz dwukrotnie trafić do bramki strzeżonej przez ter Stegena. Wymowne.

Serge Gnabry – bez żalu oddawany zarówno przez Arsenal, jak i West Bromwich Albion. To w tym drugim klubie Tony Pullis – ówczesny menedżer The Baggies – przyznał publicznie, iż Gnabry nie prezentuje poziomu uprawniającego do gry w prowadzonym przez niego klubie. Przyszłość poniekąd potwierdziła słowa Pullisa, okazało się bowiem, iż niemiecki skrzydłowy prezentuje poziom o kilka (kilkanaście?) klasy wyższy niż świeżo upieczony beniaminek Premier League.

Ivan Perisic – zeszłego lata wypychany z Interu, ostatecznie przygarnięty przez Niko Kovaca w Bayernie. Może nie był wyróżniającą się postacią, ale za każdym razem, gdy pojawiał się na boisku, prezentował określoną jakość.

Robert Lewandowski – maszyna. Król strzelców Bundesligi, pucharu Niemiec oraz Ligi Mistrzów. I – choć osobiście wielkim zwolennikiem Lewego nie jestem – zdecydowanie najlepszy w tym roku zawodnik na świecie. A jeszcze rok temu królowały opinie, że aby wygrać najcenniejsze klubowe trofeum w Europie, kapitan reprezentacji Polski musi odejść z mistrza Niemiec. Najlepiej do słonecznej Hiszpanii, a konkretnie do Realu Madryt. Królewscy pożegnali się jednak z Ligą Mistrzów już na etapie 1/8 finału, a Lewy w końcu – po wielu latach rozczarowań – mógł w końcu podnieść
w górę uszaty puchar.

Mówi się, iż futbolu 365 dni to cała wieczność. Dokładnie widać to na przykładzie Bayernu. Jeszcze rok temu, patrząc na tych zawodników, doszlibyśmy do wniosku, że mogą oni powalczyć co najwyżej o triumf w pucharze Myszki Miki. Byli to zawodnicy wypaleni, bez formy, część z nich niechciana przez poprzednie kluby, kolejna część niechciana przez sam Bayern i wypychana z klubu. Mówiąc krótko – wyglądało to mało optymistycznie. Jak pokazała przyszłość, wystarczyło powierzyć stołek trenerski odpowiedniej osobie, a o żadnym z tych zawodników nie powtórzymy słów, które tak ochoczo wypowiadaliśmy zeszłego lata. W futbolu wszystko może zmienić się w mgnieniu oka oraz w najmniej oczekiwanym momencie. I to jest w tym wszystkim najpiękniejsze.


poniedziałek, 10 sierpnia 2020

Co tam, Panie, w polskiej piłce?

 

Polskie drużyny poznały dziś komplet potencjalnych rywali w europucharach. Znamienne, że zanim poważni piłkarze zakończą sezon 2019/2020, mistrz Polski może już być poza kwalifikacjami do kolejnej edycji Ligi Mistrzów. Cóż, taki poziom reprezentuje aktualnie nasz klubowy futbol… Aczkolwiek do takiej tragedii mimo wszystko dojść nie powinno. Finał LM zaplanowany jest bowiem na 23. sierpnia. Legia, przy całym szacunku do jej potencjalnych oponentów (o czym za chwilę), powinna równiutko się po nich przejechać, a eliminacje Ligi Europy polskie kluby rozpoczną dopiero 4 dni po finale Ligi Mistrzów. Czasoprzestrzeń nie powinna być zatem zagięta. Ale do rzeczy…

Mistrz Polski, Legia Warszawa, w pierwszej rundzie kwalifikacyjnej Ligi Mistrzów zmierzy się ze zwycięzcą pary Linfield FC (Irlandia Płn.) / Drita Gnjilane (Kosowo). W tym przypadku nie ma się tak naprawdę co rozwodzić: jeśli Legia chce uchodzić za choć trochę poważną drużynę, zwycięstwo (najlepiej wysokie) jest jej psim obowiązkiem. Mało renomowani przeciwnicy, w dodatku atut własnego boiska… Nic, tylko wyjść i pokazać swoją wyższość. Jeśli tak się stanie, podopieczni Aleksandara Vukovicia trafią na zwycięzcę pary Ararat-Armenia Erywań (Armenia) / Omonia Nikozja (Cypr) i tutaj poprzeczka zawiśnie już nieco wyżej. Ale tylko nieco, wciąż bowiem zdecydowanym faworytem tego starcia będą legioniści. Tym bardziej, iż dopisało im szczęście i mecz ponownie zostanie rozegrany w Warszawie. Osobiście życzyłbym sobie, aby mistrz Polski trafił na Cypryjczyków. Fajnie będzie ponownie ujrzeć przy Łazienkowskiej Henninga Berga, który w Warszawie pozostawił po sobie naprawdę mnóstwo fajnych wspomnień (oraz kilka mniej fajnych). Dodatkowo, zważywszy na agresywny, czasem wręcz brutalny styl prezentowany przez przedstawicieli futbolu rodem z Armenii, pojedynek z Omonią wydaje się bardziej optymistycznym wariantem. Na kogo by jednak Legia nie trafiła, awans – podobnie jak w 1. rundzie – jest obowiązkiem.

Lech Poznań w 1. rundzie kwalifikacyjnej do Ligi Europy trafił na łotwskie Valmiera FC i tutaj awans poznaniaków także wydaje się formalnością. Łotysze zajmują aktualnie trzecią lokatę w rodzimych rozgrywkach, które – nie oszukujmy się – poziomem odstają nawet od polskiej ekstraklasy (owszem, są w Europie kraje, w których ligowcy kopią piłkę jeszcze gorzej niż u nas…). Jeśli więc Kolejorz utrzyma formę z końcówki sezonu, możemy być świadkami prawdziwej golleady. Inna sprawa, że klub z Poznania ma już dość bogate doświadczenie w europejskich kompromitacjach z teoretycznie niżej notowanymi rywalami. Myślę jednak, że w tym przypadku nic takiego nie będzie miało miejsca i podopieczni Dariusza Żurawia pewnie awansują do kolejnej rundy.

Dochodzimy zatem do Piasta Gliwice i w tym przypadku tak optymistycznie na pewno już nie jest. Podopieczni Waldemara Fornalika trafili bowiem na białoruskie Dinamo Mińsk. Klub utytułowany, z bogatą historią, ale w tym sezonie radzący sobie bardzo przeciętnie. Podopieczni Leonida Kuczuka w 20 spotkaniach obecnych rozgrywek ugrali zaledwie 30 oczek i plasują się dopiero na 8. lokacie białoruskiej ekstraklasy. I wydaje się, że to w niemocy rywala trzeba upatrywać głównej szansy gliwiczan na awans do kolejnej rundy. Piast bowiem także w ostatnich miesiącach nie zachwyca i ciężko przypuszczać, aby zmieniło się to podczas kilkutygodniowej przerwy w rozgrywkach. Ale tak naprawdę żadne rozstrzygnięcie nie będzie w tej parze zaskoczeniem, w praktyce wskazanie faworyta jest niezwykle trudne. Mimo wszystko delikatnie wyżej oceniam szanse Dinama, Białorusini będą mieli bowiem poważny atut w postaci własnego boiska.

Najlepsze, naturalnie, pozostawiłem na koniec. Drużyna tysiąca i jednej wrzutki, prowadzona przez znanego i nie do końca lubianego sympatyka whisky. Michał Probierz i jego Cracovia trafili najgorzej jak mogli – ich rywalem będzie szwedzkie Malmo FF. Tak naprawdę nie ma co się tutaj dłużej rozwodzić, wystarczy przytoczyć kilka faktów z niedalekiej przeszłości. Drużyna prowadzona przez doskonale znanego kibicom piłkarskim Jon Dahla Tomassona w sezonie 2019/2020 grała w 1/16 Ligi Europy, gdzie musiała uznać wyższość niemieckiego Wolfsburga. Rok wcześniej Szwedzi doszli do tego samego etapu rozgrywek, ale wtedy zbyt silna okazała się Chelsea. Warto także zauważyć, że w sezonach 14/15 oraz 15/16 Malmo grało w fazie grupowej Ligi Mistrzów. Pucharowa przygoda Cracovii zamyka się natomiast na obskoczeniu wpierdolu przeciwko Skhendiji Tetowo oraz DAC Dunajska Streda. Warto silić się na jakiekolwiek argumenty przemawiające za Cracovią? Nawet jeśli, ja takowych po prostu nie widzę. Względny spacerek i pewny awans Szwedów do następnej rundy.

Oj, piękne piłkarskie lato szykują nam polskie drużyny w tym roku… Cóż, pozostaje wciąż żywić nadzieję, że ostanie się choć jeden rodzynek, który zakwalifikuje się do fazy grupowej, zapewniając nam tym samym sześć dodatkowych spotkań, podczas których będziemy mogli do woli narzekać na stan polskiej piłki klubowej. Na pocieszenie (i z przymrużeniem oka) warto zaznaczyć, że 2020 rok i tak jest dla polskich klubów pod tym względem wyjątkowo udany. Mamy już bowiem połowę sierpnia, a jeszcze żadna z naszych eksportowych drużyn nie odpadła europejskich pucharów. I opóźnienie rozgrywek z powodu pandemii z pewnością nie ma z tym nic wspólnego… J


wtorek, 4 sierpnia 2020

Czas powrotów?


W dniu dzisiejszym nie mogłem napisać o niczym innym. Artur Boruc, po prostu. Legenda za życia, jeden z najlepszych polskich golkiperów w historii, symbol Legii Warszawa, po 15 latach powrócił do klubu. Ale w dniu dzisiejszym chciałbym spojrzeć na powrót Króla Artura pod trochę innym, szerszym kątem. Bardzo podoba mi się bowiem tendencja powrotu doświadczonych, polskich piłkarzy do klubów, które pozwoliły im wypłynąć na szerokie wody.

O Borucu i jego powrocie do polskiej piłki napisano już praktycznie wszystko. Ikona warszawskiej Legii wraca po długim czasie nieobecności, podpisując roczny kontrakt. Boruc zapewne przez ten okres będzie niekwestionowanym numerem 1 w bramce Wojskowych, a nauki u niego będzie miał możliwość pobierać choćby młodziutki Cezary Miszta, o którym szepczą w klubie, iż potencjał ma zdecydowanie większy od Radosława Majeckiego. Ale warto pamiętać, że Boruc to nie jedyny przykład tego typu powrotu do naszej ligi w ostatnim czasie. Dzień przed transferem Króla Artura Śląsk Wrocław ogłosił bowiem, iż po wielu latach zagranicznych wojaży na Dolny Śląsk powrócił Waldemar Sobota. Nie jest to z pewnością zawodnik tego formatu co Boruc, ale w skali polskiej piłki na pewno ten transfer odbił się dość szerokim echem. Wspominając o powrocie Soboty nie sposób zapomnieć rzecz jasna o Jakubie Błaszczykowskim, który przechodząc do krakowskiej Wisły zimą ubiegłego roku, stał się niejako prekursorem tego trendu. Trendu, który mnie osobiście bardzo cieszy.

Po pierwsze, taki zawodnik – doświadczony, z niezłą (co najmniej) karierą w Europie – nawet w podeszłym jak na piłkarza wieku, doda tej lidze kolorytu. Nie ma się co oszukiwać, nie jesteśmy piłkarskim Eldorado, gdzie gdy jakiś zawodnik kończy karierę, ot tak wydaje się 40 czy 50 baniek na nowego i kłopot znika. Jesteśmy 29. (!!!) ligą w Europie i samo to dobitnie świadczy o tym, iż poziom gry w piłkę jest u nas raczej marny. Można więc zaryzykować tezę, iż Boruc oraz Sobota w dalszym ciągu będą jednymi z wyróżniających się zawodników w naszej przaśnej lidze. Podobnie, jak miało to miejsce w przypadku Błaszczykowskiego (naturalnie jeśli dopisywało mu zdrowie).

Po drugie – charyzma. O ile w przypadku Soboty mam wątpliwości, czy w Śląsku będzie w stanie przejąć rolę lidera szatni, o tyle w przypadku Boruca jestem tego absolutnie pewien. Artur to człowiek, który zrobił dużą, europejską karierę, grał w naprawdę poważnych meczach i bardzo często zostawał tych meczów bohaterem. W dodatku jest urodzonym liderem. Sama jego obecność w zespole będzie kopem motywacyjnym dla pozostałych piłkarzy. I nie ulega według mnie wątpliwości, iż jeszcze więcej niż na boisku, Boruc da Legii w szatni.

Po trzecie – marketing. Kibice w Polsce mają ogromny głód oglądania w akcji dobrych piłkarzy. Niestety, wracamy do poprzedniego akapitu, czyli niskiego poziomu naszej ligi. Dobrzy gracze przyjeżdżają tu bardzo rzadko, młodzi i perspektywiczni – szybko wyjeżdżają. Ludzie cieszą się zatem, że ich klub pozyskuje piłkarza o wysokich – jak na standardy polskiej ligi – umiejętnościach.
A że przy okazji są to zawodnicy identyfikujący się z klubem? Tym lepiej. Jeśli zatem przychodzili oglądać Ljuboję, Nikolicia czy Vadisa, to na Boruca będą przychodzić tym chętniej. To samo w Śląsku: skoro swego czasu idolem trybun był Marco Paixao to Waldemar Sobota ma wszelkie predyspozycje do tego, aby dzięki niemu na Stadion Miejski we Wrocławiu przyszło kilka tysięcy osób więcej.

Powtórzę się po raz kolejny, ale tendencja powrotu doświadczonych piłkarzy do kraju niezmiernie mi się podoba, pozwala choć odrobinę wzmocnić wątpliwą renomę naszej ligi, co może skutkować tym, iż choć trochę poważnych piłkarzy łatwiej będzie namówić do transferu nad Wisłę.
I bardzo chciałbym, aby ze 2,3 czy 4 lata Kamil Glik wrócił do Piasta Gliwice, Łukasz Fabiański czy Wojtek Szczęsny do Legii, Kamil Grosicki do Pogoni Szczecin, a Robert Lewandowski do… Legii (poniosła mnie fantazja, wiem o tym doskonale).

PS. Szczególne ukłony dla Śląska Wrocław za zapowiedź transferu Waldemara Soboty. Kiler to niewątpliwie klasyka polskiej kinematografii, a fragment zapowiadający transfer, choć bez żadnych modyfikacji, pasuje po prostu perfekcyjnie J Link: Zapowiedź transferu Waldemara Soboty


poniedziałek, 27 lipca 2020

Śladem Football Managera. Kto zostanie gwiazdą?

               


            Niewielu rzeczy jestem w życiu absolutnie pewien, ale tej jednej – owszem. Football Manager to najlepsza gra komputerowa, z jaką kiedykolwiek miałem styczność. Absolutne arcydzieło. I nawet nie próbujcie ze mną na ten temat polemizować, jesteście z góry na straconej pozycji. Możecie nazwać mnie dziwakiem (i zapewne będziecie mieli rację), ale kiedy za młodu moi rówieśnicy grali w Heroes of Might & Magic czy Counter Strike’a, ja pasjonowałem się głębią szczegółów Football Managera. Uwielbiałem dopasowywać taktykę do posiadanych w kadrze zawodników, godzinami mogłem analizować minione spotkania i kombinować, czy przypadkiem mój zespół nie powinien grać wyższym pressingiem, a będąc przy piłce atakować skrzydłami, a nie środkiem. Pasja do arcydzieła Sports Interactive została mi zresztą do dziś, w dalszym ciągu lubię od czasu do czasu „odpalić” FMa. Football Manager sprawił także, że zupełnie inaczej zacząłem patrzeć na piłkę. W dalszym ciągu uwielbiam patrzeć na efektowne zagrania oraz piękne bramki, ale równie dużą frajdę sprawia mi analizowanie ustawienia formacji, przesuwania się zawodników. Mogę śmiało powiedzieć, że FM zaszczepił we mnie nieco trenerskiego bakcyla.

               Nie o Football Managerze – a przynajmniej nie w głównej mierze – będzie traktował ten tekst. Tak się składa, iż w każdej z gier serii Football Manager mieliśmy do czynienia z kilkudziesięcioma piłkarzami określanymi mianem „wonderkid”. Byli to młodzi, często nastoletni zawodnicy, o ogromnym możliwościach. Potencjalne gwiazdy światowej piłki. Goście, którzy jeszcze nie zaistnieli w wielkim futbolu – często grający jeszcze w rezerwach – ale mający „papiery” na dołączenie do światowej czołówki. Dziś postanowiłem pobawić się trochę w scouta i wynotować zawodników o największym, moim zdaniem, potencjale w pięciu najsilniejszych ligach świata. Oznacza to, iż z lig: włoskiej, angielskiej, francuskiej, hiszpańskiej oraz niemieckiej wybrałem po jednym zawodniku, który według mnie zrobi w przyszłości wielką karierę. Na wstępie muszę jednak zaznaczyć, iż brałem pod uwagę jedynie zawodników, którzy dopiero mogą wskoczyć na poziom europejski. Nie uświadczycie więc w tym rankingu Jadona Sancho, Erlinga Haalanda, Alphonso Daviesa czy Masona Greenwooda. Przyczyna jest prosta: oni trafili już na salony i całkiem ochoczo rozpychają się tam łokciami, torując sobie drogę. Zatem, nie przedłużając:

 

WŁOCHY: Sandro Tonali (20 lat, Brescia Calcio)

Cudowne dziecko włoskiego futbolu. 20-latek jest wychowankiem oraz wschodzącą gwiazdą Brescii Calcio. Niemal pewne jest jednak to, iż tego lata zmieni klub i dołączy do jednego z potentatów
Serie A. Według medialnych doniesień, na chwilę obecną najbliżej pozyskania Tonalego jest Inter Mediolan, ale zarówno Juventus, jak i Milan także nie składają broni. Cena za środkowego pomocnika, który zdążył już trzykrotnie wystąpić w reprezentacji Włoch to minimum 35 milionów , choć prezes Brescii od dawna zapowiada, iż nie sprzeda swojej młodej gwiazdy za mniej niż 50 milionów w europejskiej walucie.

 

FRANCJA: Eduardo Camavinga (17 lat, Stade Rennais)

Chyba najgłośniejsze nazwisko w całym zestawieniu. Młodziutki Camavinga, który w listopadzie skończy ledwie 18 lat, jest Francuzem angolańskiego pochodzenia. Podobnie jak Tonali występuje na pozycji defensywnego pomocnika i trzeba przyznać, że w ostatnich kilkunastu miesiącach robi zawrotną karierę. Jak na tak młody wiek, abstrahując od naprawdę wysokich umiejętności piłkarskich, charakteryzuje się naprawdę dużym spokojem w grze oraz ogromną boiskową inteligencją. Nic więc dziwnego, że parol na przyszłego reprezentanta Francji (do tej pory 1 występ w kadrze U21) zagiął sam Real Madryt. Cena wywoławcza? Około 100 milionów . Biorąc pod uwagę dzisiejsze standardy, obecne umiejętności oraz wciąż ogromne rezerwy Camavingi, wydaje się to ceną adekwatną.

 

HISZPANIA: Ferran Torres (20 lat, Valencia CF)

Jeden z najnowszych „produktów” Akademii Valencia CF. Klub z Walecji słynie nie tylko ze świetnego szkolenia młodzieży, ale także z umiejętnego wprowadzania ich do seniorskiego futbolu, a Torres jest tego książkowym przykładem. 20-letni skrzydłowy przeszedł przez wszystkie szczeble akademii „Nietoperzy”, a następnie – poprzez drugą drużynę – trafił do pierwszego zespołu Los Ches. Radzi sobie w niej na tyle dobrze, iż w ostatnim czasie zaczęły pojawiać się plotki o jego rzekomym transferze do Juventusu Turyn. Wydaje się jednak, iż Ferran przynajmniej przez rok pozostanie jeszcze w Valencii. Młody Hiszpan, który nie zdążył jeszcze zadebiutować w seniorskiej reprezentacji, zanotował w tym sezonie 44 występy we wszystkich rozgrywkach, strzelając przy tym 6 goli i zaliczając 8 asyst.

 

ANGLIA: Troy Parrott (18 lat, Tottenham Hotspur)

Zdecydowanie najmniej znane nazwisko w całym zestawieniu oraz mój ulubieniec z kilku ostatnich edycji Football Managera. 18-letni Irlandczyk póki co wciąż gra w młodzieżowym zespole Tottenhamu – notując jedynie pojedyncze epizody w drużynie prowadzonej przez Jose Mourinho – ale stawiam dolary przeciwko orzechom, iż w niedalekiej przyszłości sytuacja ta diametralnie się zmieni. Wysunięty napastnik, sprowadzony przed trzema laty z irlandzkiego Belvedere FC dysponuje bowiem naprawdę niesamowitym potencjałem, a 6 goli ustrzelonych w zaledwie 4 meczach Ligi Młodzieżowej UEFA są tego całkiem dobrym przykładem. Jeśli Parrott będzie potrafił przekuć swój potencjał na rozgrywki seniorskie, to według mnie w niedalekiej przyszłości może stać się równorzędnym partnerem dla Harry’ego Kane’a, a w nieco dalszej perspektywie – zastąpić kapitana Spurs w roli gwiazdy zespołu. Wydaje się, że – pomimo niedawnego zainteresowania Bayernu Monachium – młodziutki Irlandczyk ma aktualnie w Tottenhamie status „nie na sprzedaż”.

 

NIEMCY: Giovanni Reyna (17 lat, Borussia Dortmund)

Młody Amerykanin to żywy dowód na to, iż niedaleko pada jabłko od jabłoni. Jego ojcem jest bowiem Claudio Reyna, wybitny amerykański piłkarz, który zaliczył 112 występów dla narodowej reprezentacji i grał w takich klubach jak Bayer Leverkusen, Glasgow Rangers czy Manchester City. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują jednak, iż jeśli niespełna 18-letni Giovanni w dalszym ciągu będzie rozwijał się w takim tempie jak do tej pory, wyprzedzi dokonania ojca o kilka długości. Reyna junior, grający na pozycji nr 10, został sprowadzony w lipcu zeszłego roku z NYFC Academy i początkowo grywał jedynie w drużynie U19 klubu z Dortmundu. Lucien Favre dał mu jednak szansę w pierwszym zespole, a Giovanni ochoczo z niej skorzystał. W minionym sezonie 18 występów w pierwszej drużynie, strzelając przy tym 1 gola i notując 2 asysty. Niemal pewne jest jednak to, iż w sezonie 2020/21 jego pozycja w Dortmundzie będzie już dużo mocniejsza.

 

Zdaję sobie sprawę, iż powyższy ranking jest mocno subiektywny oraz że przy tak małej liczbie miejsc nie będę w stanie zadowolić wszystkich. Chętnie dowiem się jednak, kogo Wy umieścilibyście w swoim rankingu, być może lepszym od mojego J


poniedziałek, 13 lipca 2020

Leeds United - czy Pawie powrócą na szczyt?

Elland Road – legendarny obiekt, na którym swoje spotkania rozgrywają „Pawie”


Chyba nie ma pośród kibiców piłkarskich osoby, która nie kojarzyłaby Leeds United. Popularne „Pawie” nie są co prawda równie utytułowanym klubem co ich największy rywal – Manchester United – ale bez wątpienia zdołały odcisnąć swoje piętno na angielskim futbolu. Starsi kibice z rozrzewnieniem  wspominają zapewne okres od końca lat sześćdziesiątych
aż do początku osiemdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy to „The Peacocks” odnosili największe sukcesy m.in. trzy tytuły mistrza Anglii, dwa Puchary Miast Targowych (poprzednik Pucharu UEFA). Szczególne miejsce w ich pamięci zajmuje z pewnością rok 1975, kiedy to drużyna prowadzona wówczas przez Jimmy’ego Arfielda dotarła do finału Pucharu Europy, ulegając w nim Bayernowi Monachium.

Nieco młodsi fani z pewnością kojarzą Leeds United z początku XXI w., kiedy
to fenomenalną drużynę stworzył irlandzki szkoleniowiec – David O’leary, a prowadzony przez niego zespół w znakomitym stylu dotarł do półfinału Ligi Mistrzów, gdzie został zatrzymany przez hiszpańską Valencię. I choć klub tylko trzykrotnie w swojej historii cieszył się z mistrzostwa kraju, można zaryzykować twierdzenie, iż w annałach angielskiego futbolu zdążył zapisać się złotymi zgłoskami.

Od kilkunastu lat „Pawii” nie oglądamy już jednak nie tylko na europejskich, ale także na angielskich salonach. Wielu kibiców  po dziś dzień zastanawia się, co stało się tak dużym klubem i czemu tak nagle zniknął z piłkarskiej mapy Europy? Czy obecny zespół zdoła nawiązać do czasów chwały?

 

 Geneza upadku

            „The Peacocks” z początku XXI wieku – prowadzeni przez Davida O’leary – byli bez wątpienia znakomitą drużyną. Był to zespół idealnie zbilansowany: mocni w obronie, kreatywni w środku pola, skuteczni w ataku. Z pełnym przekonaniem można stwierdzić,
iż w tamtych czasach Leeds nie skupowało gwiazd światowej piłki, ono je tworzyło. Tacy piłkarze jak chociażby Rio Ferdinand, James Milner czy Harry Kewell zrobili potem naprawdę duże kariery, grali w znakomitych klubach. Model finansowy klubu oparty na takich założeniach wydawał się znakomity – zamiast sprowadzać wielkie gwiazdy za jeszcze większe pieniądze, stawiano na wychowanków klubu bądź sprowadzano – za niewielkie kwoty – perspektywicznych zawodników o określonym potencjale. Taka polityka – trzeba zaznaczyć, iż jak najbardziej zasłużenie – zaprowadziła klub z hrabstwa West Yorkshire aż do półfinału rozgrywek Ligi Mistrzów w sezonie 2000/01. Warto również zaznaczyć, że drużyna pod wodzą irlandzkiego szkoleniowca ani razu nie skończyła sezonu w Anglii poniżej piątej lokaty.

            Jak się jednak okazało, znakomite wyniki osiągane w tamtych czasach przez „Pawie” stały się gwoździem do ich trumny. Ambicje klubu były bowiem tak wielkie, iż kierownictwo klubu postanowiło zaciągnąć ogromną pożyczkę, której spłatę pokryłyby zyski z transmisji telewizyjnych oraz dobre występy w Lidze Mistrzów w kolejnych sezonach. Poważny problem pojawił się wtedy, gdy Leeds w kolejnym sezonie nie zakwalifikowało się do Ligi Mistrzów, zajmując ostatecznie dopiero 5. lokatę… Pierwszym sygnałem świadczącym o problemach finansowych „The Peacocks” była sprzedaż niezwykle uzdolnionego środkowego obrońcy – Rio Ferdinanda. Wychowanek West Hamu za 30 milionów funtów przeniósł się do największego rywala, a więc Manchesteru United. Dla kibiców „Pawii” był to czytelny sygnał, że w klubie nie dzieje się dobrze. Jak pokazała przyszłość, był to dopiero początek wielkiej wyprzedaży.

Rio Ferdinand – pierwsza „ofiara” problemów finansowych „The Peacocks”


W kolejnych latach klub był zmuszony sprzedawać swoich najlepszych zawodników, do innych zespołów odeszli m.in. Paul Robinson, Jonathan Woodgate, Harry Kewell, Lee Bowyer, Marc Viduka oraz wielu, wielu innych. W międzyczasie próbowano ratować klub poprzez zmianę szkoleniowców (O’leary został zastąpiony przez Terrego Veneblesa, którego z kolei zastąpił Peter Reid) oraz roszady na stanowisku prezesa klubu. Zadłużenie stale jednak rosło, a wyniki sportowe stawały się coraz gorsze. W sezonie 2002/2003 klub zdołał co prawda uchronić się przed spadkiem z ligi, zajmując ostatecznie 15. miejsce w tabeli. Sezon później długi „The Peacocks” sięgały już jednak 130 milionów funtów, a „rozsprzedana” drużyna z przedostatniego miejsca spadła do The Championship.

Spadek na dno

            Po spadku z Premier League „Pawie” stały się sztandarowym przykładem ligowego średniaka, zajmując w pierwszym sezonie gry w The Championship dopiero 14. lokatę. Sezon później wydawało się, iż na Elland Road zaświtał promyk nadziei. Drużyna prowadzona przez ówczesnego szkoleniowca – Kevina Blackwella – w sezonie zasadniczym zajęła 5. miejsce i uzyskała prawo gry w barażach o awans do angielskiej elity. Leeds w półfinale pokonało Preston North End i zameldowało się w finale. Niestety dla fanów „Pawii”, na legendarnym Wembley zdecydowanie mocniejszy okazał się Watford, a gorycz porażki była dla kibiców Leeds jedynie przedsmakiem tego, co miało się stać w kolejnych miesiącach…

            Klub w dalszym ciągu borykał się bowiem z ogromnymi problemami finansowymi. Problemami na tyle dużymi, iż pod koniec sezonu 2006/2007  - trzeciego, które Leeds spędzało na drugim szczeblu rozgrywkowym – angielska federacja ukarała klub z West Yorkshire karnym odjęciem dziesięciu punktów. Leeds United nie zdołało pozbierać się już do końca rozgrywek i z hukiem, z przedostatniego miejsca, spadło do League One.

Powrót do normalności?

            Gdyby sam spadek nie okazał się wystarczająco złą informacją, na klub – z powodu, a jakże, problemów finansowych – nałożono karę 15 ujemnych punktów na starcie sezonu 2007/2008. I choć drużyna prowadzona wówczas przez Denisa Wise’a, a następnie przez ikonę klubu – Garry’ego McAllistera bardzo szybko odrobiła ujemne punkty, ostatecznie skończyła rozgrywki na piątym miejscu, a awans do The Championship zaprzepaściła na Wembley, ulegając w finale baraży zespołowi Doncaster Rovers. Sezon później historia powtórzyła się, tym razem pogromcą „Pawii” okazał się zespół Milwall. Awans do wyższej klasy rozgrywkowej „The Peacocks” mogli świętować dopiero w sezonie 2009/2010, kiedy to sezon zasadniczy zakończyli na 2. lokacie, pieczętując tym samym bezpośredni awans.

 Lata stagnacji i argentyński magik

            Droga na szczyt – w przeciwieństwie do wyobrażeń fanów Leeds – nie była jednak usłana różami. Po zasłużonym awansie do The Championship „Pawie” utknęły w tych rozgrywkach na dobre, zajmując w kolejnych sezonach następujące lokaty:

·       Sezon 2010/11: 7. miejsce,

·       Sezon 2011/12: 14. miejsce,

·       Sezon 2012/13: 13. miejsce,

·       Sezon 2013/14: 15. miejsce,

·       Sezon 2014/15: 15. miejsce,

·       Sezon 2015/16: 13. miejsce,

·       Sezon 2016/17: 7. miejsce,

·       Sezon 2017/18: 13. miejsce.

Nietrudno zatem zauważyć, iż klub z Elland Road stał się typowym średniakiem drugiego poziomu rozgrywkowego w Anglii. Dwukrotnie otarł się o baraże –  zajmując w sezonie zasadniczym 7. lokatę – w pozostałych latach kończył jednak rozgrywki w środku stawki.

            Sytuacja uległa diametralnej zmianie dopiero 1. lipca 2018 roku. Wtedy to nowym menedżerem klubu z Elland Road mianowano Marcelo Bielsę. Zatrudnienie szkoleniowca tyleż genialnego, co ekscentrycznego było ogromnym ryzykiem ze strony kierownictwa klubu. Ryzykiem, które – wiele na to wskazuje – opłaci się. Drużyny prowadzone przez Bielsę – nieprzypadkowo noszącego przydomek „El Loco” – zawsze słynęły z ofensywnej, atrakcyjnej piłki i „Pawie” nie były tutaj wyjątkiem. Odmieniony zespół, mający w składzie m.in. Mateusza Klicha, przez większość sezonu 2018/2019 zachwycał zarówno ekspertów, jak i kibiców. Drużyna grała efektownie i – co najważniejsze – punktowała regularnie. Kryzys przyszedł jednak w najgorszym możliwym momencie. Końcówka sezonu była dla samego Bielsy oraz jego podopiecznych fatalna. Najpierw słaba końcówka sezonu zasadniczego spowodowała, że z bezpośredniego awansu cieszyły się ekipy Norwich City oraz Sheffield United. Następstwem tego była konieczność gry w barażach, gdzie już w półfinale lepsze okazało się prowadzone wówczas przez Franka Lamparda Derby County.

Marcelo „El Loco” Bielsa w swoim żywiole

            

            Wszyscy związani z klubem przeżyli ogromny zawód, to więcej niż pewne. Kierownictwo klubu wytrzymało jednak ciśnienie, zatrzymując „El Loco” na stanowisku i wszystko wskazuje na to, iż było to dobre posunięcie. Leeds United, na trzy kolejki przed zakończeniem sezonu zasadniczego, jest bowiem liderem The Championship i do zapewnienia sobie awansu potrzebuje ledwie trzech punktów. Tym razem już nikt ani nic nie powinno zmącić radości wszystkich osób związanych z „The Peacocks”.

Odpowiadając na koniec na pytanie zawarte w tytule: czy „Pawie” powrócą jeszcze na szczyt? Nie da się tego stwierdzić z pełnym przekonaniem. Wydaje się jednak, iż z szalonym Marcelo Bielsą u sterów są na dobrej drodze do osiągnięcia tego celu. A to powinna być znakomita wiadomość dla wszystkich fanów futbolu, Leeds United jest bowiem wielkim klubem z bogatą tradycją oraz rzeszą fanów. A miejsce takich klubów bez wątpienia znajduje się na piłkarskich salonach.