poniedziałek, 27 lipca 2020

Śladem Football Managera. Kto zostanie gwiazdą?

               


            Niewielu rzeczy jestem w życiu absolutnie pewien, ale tej jednej – owszem. Football Manager to najlepsza gra komputerowa, z jaką kiedykolwiek miałem styczność. Absolutne arcydzieło. I nawet nie próbujcie ze mną na ten temat polemizować, jesteście z góry na straconej pozycji. Możecie nazwać mnie dziwakiem (i zapewne będziecie mieli rację), ale kiedy za młodu moi rówieśnicy grali w Heroes of Might & Magic czy Counter Strike’a, ja pasjonowałem się głębią szczegółów Football Managera. Uwielbiałem dopasowywać taktykę do posiadanych w kadrze zawodników, godzinami mogłem analizować minione spotkania i kombinować, czy przypadkiem mój zespół nie powinien grać wyższym pressingiem, a będąc przy piłce atakować skrzydłami, a nie środkiem. Pasja do arcydzieła Sports Interactive została mi zresztą do dziś, w dalszym ciągu lubię od czasu do czasu „odpalić” FMa. Football Manager sprawił także, że zupełnie inaczej zacząłem patrzeć na piłkę. W dalszym ciągu uwielbiam patrzeć na efektowne zagrania oraz piękne bramki, ale równie dużą frajdę sprawia mi analizowanie ustawienia formacji, przesuwania się zawodników. Mogę śmiało powiedzieć, że FM zaszczepił we mnie nieco trenerskiego bakcyla.

               Nie o Football Managerze – a przynajmniej nie w głównej mierze – będzie traktował ten tekst. Tak się składa, iż w każdej z gier serii Football Manager mieliśmy do czynienia z kilkudziesięcioma piłkarzami określanymi mianem „wonderkid”. Byli to młodzi, często nastoletni zawodnicy, o ogromnym możliwościach. Potencjalne gwiazdy światowej piłki. Goście, którzy jeszcze nie zaistnieli w wielkim futbolu – często grający jeszcze w rezerwach – ale mający „papiery” na dołączenie do światowej czołówki. Dziś postanowiłem pobawić się trochę w scouta i wynotować zawodników o największym, moim zdaniem, potencjale w pięciu najsilniejszych ligach świata. Oznacza to, iż z lig: włoskiej, angielskiej, francuskiej, hiszpańskiej oraz niemieckiej wybrałem po jednym zawodniku, który według mnie zrobi w przyszłości wielką karierę. Na wstępie muszę jednak zaznaczyć, iż brałem pod uwagę jedynie zawodników, którzy dopiero mogą wskoczyć na poziom europejski. Nie uświadczycie więc w tym rankingu Jadona Sancho, Erlinga Haalanda, Alphonso Daviesa czy Masona Greenwooda. Przyczyna jest prosta: oni trafili już na salony i całkiem ochoczo rozpychają się tam łokciami, torując sobie drogę. Zatem, nie przedłużając:

 

WŁOCHY: Sandro Tonali (20 lat, Brescia Calcio)

Cudowne dziecko włoskiego futbolu. 20-latek jest wychowankiem oraz wschodzącą gwiazdą Brescii Calcio. Niemal pewne jest jednak to, iż tego lata zmieni klub i dołączy do jednego z potentatów
Serie A. Według medialnych doniesień, na chwilę obecną najbliżej pozyskania Tonalego jest Inter Mediolan, ale zarówno Juventus, jak i Milan także nie składają broni. Cena za środkowego pomocnika, który zdążył już trzykrotnie wystąpić w reprezentacji Włoch to minimum 35 milionów , choć prezes Brescii od dawna zapowiada, iż nie sprzeda swojej młodej gwiazdy za mniej niż 50 milionów w europejskiej walucie.

 

FRANCJA: Eduardo Camavinga (17 lat, Stade Rennais)

Chyba najgłośniejsze nazwisko w całym zestawieniu. Młodziutki Camavinga, który w listopadzie skończy ledwie 18 lat, jest Francuzem angolańskiego pochodzenia. Podobnie jak Tonali występuje na pozycji defensywnego pomocnika i trzeba przyznać, że w ostatnich kilkunastu miesiącach robi zawrotną karierę. Jak na tak młody wiek, abstrahując od naprawdę wysokich umiejętności piłkarskich, charakteryzuje się naprawdę dużym spokojem w grze oraz ogromną boiskową inteligencją. Nic więc dziwnego, że parol na przyszłego reprezentanta Francji (do tej pory 1 występ w kadrze U21) zagiął sam Real Madryt. Cena wywoławcza? Około 100 milionów . Biorąc pod uwagę dzisiejsze standardy, obecne umiejętności oraz wciąż ogromne rezerwy Camavingi, wydaje się to ceną adekwatną.

 

HISZPANIA: Ferran Torres (20 lat, Valencia CF)

Jeden z najnowszych „produktów” Akademii Valencia CF. Klub z Walecji słynie nie tylko ze świetnego szkolenia młodzieży, ale także z umiejętnego wprowadzania ich do seniorskiego futbolu, a Torres jest tego książkowym przykładem. 20-letni skrzydłowy przeszedł przez wszystkie szczeble akademii „Nietoperzy”, a następnie – poprzez drugą drużynę – trafił do pierwszego zespołu Los Ches. Radzi sobie w niej na tyle dobrze, iż w ostatnim czasie zaczęły pojawiać się plotki o jego rzekomym transferze do Juventusu Turyn. Wydaje się jednak, iż Ferran przynajmniej przez rok pozostanie jeszcze w Valencii. Młody Hiszpan, który nie zdążył jeszcze zadebiutować w seniorskiej reprezentacji, zanotował w tym sezonie 44 występy we wszystkich rozgrywkach, strzelając przy tym 6 goli i zaliczając 8 asyst.

 

ANGLIA: Troy Parrott (18 lat, Tottenham Hotspur)

Zdecydowanie najmniej znane nazwisko w całym zestawieniu oraz mój ulubieniec z kilku ostatnich edycji Football Managera. 18-letni Irlandczyk póki co wciąż gra w młodzieżowym zespole Tottenhamu – notując jedynie pojedyncze epizody w drużynie prowadzonej przez Jose Mourinho – ale stawiam dolary przeciwko orzechom, iż w niedalekiej przyszłości sytuacja ta diametralnie się zmieni. Wysunięty napastnik, sprowadzony przed trzema laty z irlandzkiego Belvedere FC dysponuje bowiem naprawdę niesamowitym potencjałem, a 6 goli ustrzelonych w zaledwie 4 meczach Ligi Młodzieżowej UEFA są tego całkiem dobrym przykładem. Jeśli Parrott będzie potrafił przekuć swój potencjał na rozgrywki seniorskie, to według mnie w niedalekiej przyszłości może stać się równorzędnym partnerem dla Harry’ego Kane’a, a w nieco dalszej perspektywie – zastąpić kapitana Spurs w roli gwiazdy zespołu. Wydaje się, że – pomimo niedawnego zainteresowania Bayernu Monachium – młodziutki Irlandczyk ma aktualnie w Tottenhamie status „nie na sprzedaż”.

 

NIEMCY: Giovanni Reyna (17 lat, Borussia Dortmund)

Młody Amerykanin to żywy dowód na to, iż niedaleko pada jabłko od jabłoni. Jego ojcem jest bowiem Claudio Reyna, wybitny amerykański piłkarz, który zaliczył 112 występów dla narodowej reprezentacji i grał w takich klubach jak Bayer Leverkusen, Glasgow Rangers czy Manchester City. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują jednak, iż jeśli niespełna 18-letni Giovanni w dalszym ciągu będzie rozwijał się w takim tempie jak do tej pory, wyprzedzi dokonania ojca o kilka długości. Reyna junior, grający na pozycji nr 10, został sprowadzony w lipcu zeszłego roku z NYFC Academy i początkowo grywał jedynie w drużynie U19 klubu z Dortmundu. Lucien Favre dał mu jednak szansę w pierwszym zespole, a Giovanni ochoczo z niej skorzystał. W minionym sezonie 18 występów w pierwszej drużynie, strzelając przy tym 1 gola i notując 2 asysty. Niemal pewne jest jednak to, iż w sezonie 2020/21 jego pozycja w Dortmundzie będzie już dużo mocniejsza.

 

Zdaję sobie sprawę, iż powyższy ranking jest mocno subiektywny oraz że przy tak małej liczbie miejsc nie będę w stanie zadowolić wszystkich. Chętnie dowiem się jednak, kogo Wy umieścilibyście w swoim rankingu, być może lepszym od mojego J


poniedziałek, 13 lipca 2020

Leeds United - czy Pawie powrócą na szczyt?

Elland Road – legendarny obiekt, na którym swoje spotkania rozgrywają „Pawie”


Chyba nie ma pośród kibiców piłkarskich osoby, która nie kojarzyłaby Leeds United. Popularne „Pawie” nie są co prawda równie utytułowanym klubem co ich największy rywal – Manchester United – ale bez wątpienia zdołały odcisnąć swoje piętno na angielskim futbolu. Starsi kibice z rozrzewnieniem  wspominają zapewne okres od końca lat sześćdziesiątych
aż do początku osiemdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy to „The Peacocks” odnosili największe sukcesy m.in. trzy tytuły mistrza Anglii, dwa Puchary Miast Targowych (poprzednik Pucharu UEFA). Szczególne miejsce w ich pamięci zajmuje z pewnością rok 1975, kiedy to drużyna prowadzona wówczas przez Jimmy’ego Arfielda dotarła do finału Pucharu Europy, ulegając w nim Bayernowi Monachium.

Nieco młodsi fani z pewnością kojarzą Leeds United z początku XXI w., kiedy
to fenomenalną drużynę stworzył irlandzki szkoleniowiec – David O’leary, a prowadzony przez niego zespół w znakomitym stylu dotarł do półfinału Ligi Mistrzów, gdzie został zatrzymany przez hiszpańską Valencię. I choć klub tylko trzykrotnie w swojej historii cieszył się z mistrzostwa kraju, można zaryzykować twierdzenie, iż w annałach angielskiego futbolu zdążył zapisać się złotymi zgłoskami.

Od kilkunastu lat „Pawii” nie oglądamy już jednak nie tylko na europejskich, ale także na angielskich salonach. Wielu kibiców  po dziś dzień zastanawia się, co stało się tak dużym klubem i czemu tak nagle zniknął z piłkarskiej mapy Europy? Czy obecny zespół zdoła nawiązać do czasów chwały?

 

 Geneza upadku

            „The Peacocks” z początku XXI wieku – prowadzeni przez Davida O’leary – byli bez wątpienia znakomitą drużyną. Był to zespół idealnie zbilansowany: mocni w obronie, kreatywni w środku pola, skuteczni w ataku. Z pełnym przekonaniem można stwierdzić,
iż w tamtych czasach Leeds nie skupowało gwiazd światowej piłki, ono je tworzyło. Tacy piłkarze jak chociażby Rio Ferdinand, James Milner czy Harry Kewell zrobili potem naprawdę duże kariery, grali w znakomitych klubach. Model finansowy klubu oparty na takich założeniach wydawał się znakomity – zamiast sprowadzać wielkie gwiazdy za jeszcze większe pieniądze, stawiano na wychowanków klubu bądź sprowadzano – za niewielkie kwoty – perspektywicznych zawodników o określonym potencjale. Taka polityka – trzeba zaznaczyć, iż jak najbardziej zasłużenie – zaprowadziła klub z hrabstwa West Yorkshire aż do półfinału rozgrywek Ligi Mistrzów w sezonie 2000/01. Warto również zaznaczyć, że drużyna pod wodzą irlandzkiego szkoleniowca ani razu nie skończyła sezonu w Anglii poniżej piątej lokaty.

            Jak się jednak okazało, znakomite wyniki osiągane w tamtych czasach przez „Pawie” stały się gwoździem do ich trumny. Ambicje klubu były bowiem tak wielkie, iż kierownictwo klubu postanowiło zaciągnąć ogromną pożyczkę, której spłatę pokryłyby zyski z transmisji telewizyjnych oraz dobre występy w Lidze Mistrzów w kolejnych sezonach. Poważny problem pojawił się wtedy, gdy Leeds w kolejnym sezonie nie zakwalifikowało się do Ligi Mistrzów, zajmując ostatecznie dopiero 5. lokatę… Pierwszym sygnałem świadczącym o problemach finansowych „The Peacocks” była sprzedaż niezwykle uzdolnionego środkowego obrońcy – Rio Ferdinanda. Wychowanek West Hamu za 30 milionów funtów przeniósł się do największego rywala, a więc Manchesteru United. Dla kibiców „Pawii” był to czytelny sygnał, że w klubie nie dzieje się dobrze. Jak pokazała przyszłość, był to dopiero początek wielkiej wyprzedaży.

Rio Ferdinand – pierwsza „ofiara” problemów finansowych „The Peacocks”


W kolejnych latach klub był zmuszony sprzedawać swoich najlepszych zawodników, do innych zespołów odeszli m.in. Paul Robinson, Jonathan Woodgate, Harry Kewell, Lee Bowyer, Marc Viduka oraz wielu, wielu innych. W międzyczasie próbowano ratować klub poprzez zmianę szkoleniowców (O’leary został zastąpiony przez Terrego Veneblesa, którego z kolei zastąpił Peter Reid) oraz roszady na stanowisku prezesa klubu. Zadłużenie stale jednak rosło, a wyniki sportowe stawały się coraz gorsze. W sezonie 2002/2003 klub zdołał co prawda uchronić się przed spadkiem z ligi, zajmując ostatecznie 15. miejsce w tabeli. Sezon później długi „The Peacocks” sięgały już jednak 130 milionów funtów, a „rozsprzedana” drużyna z przedostatniego miejsca spadła do The Championship.

Spadek na dno

            Po spadku z Premier League „Pawie” stały się sztandarowym przykładem ligowego średniaka, zajmując w pierwszym sezonie gry w The Championship dopiero 14. lokatę. Sezon później wydawało się, iż na Elland Road zaświtał promyk nadziei. Drużyna prowadzona przez ówczesnego szkoleniowca – Kevina Blackwella – w sezonie zasadniczym zajęła 5. miejsce i uzyskała prawo gry w barażach o awans do angielskiej elity. Leeds w półfinale pokonało Preston North End i zameldowało się w finale. Niestety dla fanów „Pawii”, na legendarnym Wembley zdecydowanie mocniejszy okazał się Watford, a gorycz porażki była dla kibiców Leeds jedynie przedsmakiem tego, co miało się stać w kolejnych miesiącach…

            Klub w dalszym ciągu borykał się bowiem z ogromnymi problemami finansowymi. Problemami na tyle dużymi, iż pod koniec sezonu 2006/2007  - trzeciego, które Leeds spędzało na drugim szczeblu rozgrywkowym – angielska federacja ukarała klub z West Yorkshire karnym odjęciem dziesięciu punktów. Leeds United nie zdołało pozbierać się już do końca rozgrywek i z hukiem, z przedostatniego miejsca, spadło do League One.

Powrót do normalności?

            Gdyby sam spadek nie okazał się wystarczająco złą informacją, na klub – z powodu, a jakże, problemów finansowych – nałożono karę 15 ujemnych punktów na starcie sezonu 2007/2008. I choć drużyna prowadzona wówczas przez Denisa Wise’a, a następnie przez ikonę klubu – Garry’ego McAllistera bardzo szybko odrobiła ujemne punkty, ostatecznie skończyła rozgrywki na piątym miejscu, a awans do The Championship zaprzepaściła na Wembley, ulegając w finale baraży zespołowi Doncaster Rovers. Sezon później historia powtórzyła się, tym razem pogromcą „Pawii” okazał się zespół Milwall. Awans do wyższej klasy rozgrywkowej „The Peacocks” mogli świętować dopiero w sezonie 2009/2010, kiedy to sezon zasadniczy zakończyli na 2. lokacie, pieczętując tym samym bezpośredni awans.

 Lata stagnacji i argentyński magik

            Droga na szczyt – w przeciwieństwie do wyobrażeń fanów Leeds – nie była jednak usłana różami. Po zasłużonym awansie do The Championship „Pawie” utknęły w tych rozgrywkach na dobre, zajmując w kolejnych sezonach następujące lokaty:

·       Sezon 2010/11: 7. miejsce,

·       Sezon 2011/12: 14. miejsce,

·       Sezon 2012/13: 13. miejsce,

·       Sezon 2013/14: 15. miejsce,

·       Sezon 2014/15: 15. miejsce,

·       Sezon 2015/16: 13. miejsce,

·       Sezon 2016/17: 7. miejsce,

·       Sezon 2017/18: 13. miejsce.

Nietrudno zatem zauważyć, iż klub z Elland Road stał się typowym średniakiem drugiego poziomu rozgrywkowego w Anglii. Dwukrotnie otarł się o baraże –  zajmując w sezonie zasadniczym 7. lokatę – w pozostałych latach kończył jednak rozgrywki w środku stawki.

            Sytuacja uległa diametralnej zmianie dopiero 1. lipca 2018 roku. Wtedy to nowym menedżerem klubu z Elland Road mianowano Marcelo Bielsę. Zatrudnienie szkoleniowca tyleż genialnego, co ekscentrycznego było ogromnym ryzykiem ze strony kierownictwa klubu. Ryzykiem, które – wiele na to wskazuje – opłaci się. Drużyny prowadzone przez Bielsę – nieprzypadkowo noszącego przydomek „El Loco” – zawsze słynęły z ofensywnej, atrakcyjnej piłki i „Pawie” nie były tutaj wyjątkiem. Odmieniony zespół, mający w składzie m.in. Mateusza Klicha, przez większość sezonu 2018/2019 zachwycał zarówno ekspertów, jak i kibiców. Drużyna grała efektownie i – co najważniejsze – punktowała regularnie. Kryzys przyszedł jednak w najgorszym możliwym momencie. Końcówka sezonu była dla samego Bielsy oraz jego podopiecznych fatalna. Najpierw słaba końcówka sezonu zasadniczego spowodowała, że z bezpośredniego awansu cieszyły się ekipy Norwich City oraz Sheffield United. Następstwem tego była konieczność gry w barażach, gdzie już w półfinale lepsze okazało się prowadzone wówczas przez Franka Lamparda Derby County.

Marcelo „El Loco” Bielsa w swoim żywiole

            

            Wszyscy związani z klubem przeżyli ogromny zawód, to więcej niż pewne. Kierownictwo klubu wytrzymało jednak ciśnienie, zatrzymując „El Loco” na stanowisku i wszystko wskazuje na to, iż było to dobre posunięcie. Leeds United, na trzy kolejki przed zakończeniem sezonu zasadniczego, jest bowiem liderem The Championship i do zapewnienia sobie awansu potrzebuje ledwie trzech punktów. Tym razem już nikt ani nic nie powinno zmącić radości wszystkich osób związanych z „The Peacocks”.

Odpowiadając na koniec na pytanie zawarte w tytule: czy „Pawie” powrócą jeszcze na szczyt? Nie da się tego stwierdzić z pełnym przekonaniem. Wydaje się jednak, iż z szalonym Marcelo Bielsą u sterów są na dobrej drodze do osiągnięcia tego celu. A to powinna być znakomita wiadomość dla wszystkich fanów futbolu, Leeds United jest bowiem wielkim klubem z bogatą tradycją oraz rzeszą fanów. A miejsce takich klubów bez wątpienia znajduje się na piłkarskich salonach.

 

 

 


poniedziałek, 6 lipca 2020

Dokąd zmierzasz, Legio?

              


         Legia Warszawa zostanie nowym mistrzem Polski i jest to bardziej fakt, nie opinia. Podopiecznym Aleksandra Vukovica brakuje jednego punktu w trzech pozostałych spotkaniach, aby przypieczętować tytuł i powrócić na tron po rocznej przerwie. Co prawda Legia mistrzostwo powinno przyklepać już ze dwie kolejki temu, ale że grupa pościgowa goni bliżej niezidentyfikowany obiekt (ale z pewnością nie Legią), jest jak jest – 8 punktów przewagi nad Piastem oraz Lechem, 12 punktów nad Śląskiem. Za chwilę przyjdzie jednak weryfikacja drużyny (oby wzmocnionej) w europejskich pucharach i trzeba odpowiedzieć na kilka dość istotnych pytań.

               Czy Legia jest tak mocna, czy reszta ligi tak słaba? Stołeczna drużyna pod wodzą Vuko z pewnością wykonała krok naprzód. Legia ma swój styl, potrafi dominować rywala. Praktycznie zawsze, nawet w przegranych meczach, stara się grać na dużej intensywności, wysokim pressingiem, a po przejęciu futbolówki – ofensywnie, z polotem. Zdecydowanie największa ilość bramek strzelonych spośród wszystkich drużyn ekstraklasy jest tego dobrym podsumowaniem. No właśnie, jeśli jednak przenalizujemy analogiczny moment zeszłego sezonu, dojdziemy do wniosku, iż legioniści punktują w tym sezonie gorzej niż w poprzednich rozgrywkach! W ubiegłorocznej kampanii drużyna prowadzona na przestrzeni całego sezonu przez Deana Klafurica, Ricardo Sa Pinto oraz Aco Vukovica po 34 rozegranych spotkaniach miała na koncie 66 punktów, w tym – jedno oczko mniej. W obu przypadkach daje to średnią poniżej 2 pkt / mecz, co świadczy o tym, iż w obecnym sezonie Legia jest silna głównie słabością rywali. Piast Gliwice? Historyczny tytuł tej drużyny w poprzednich rozgrywkach był wynikiem grubo ponad stan, tak samo jak grubo ponad stan jest 2. lokata w obecnym sezonie. Lech Poznań? Podobnie jak przed rokiem, zespół niesamowicie chimeryczny. Lech potrafi zagrać fenomenalne spotkanie, by po tygodniu zaprezentować się jak zespół pieśni i tańca „Mazowsze”. Lechia Gdańsk? Problemy z wypłacaniem pensji, rozwiązywanie kontraktów z zawodnikami, do tego toksyczny (podobno) Piotr Stokowiec… standardzik. Jagiellonia Białystok? Wydaje się, iż obecne miejsce zajmowane w tabeli przez białostoczan jest idealnym odzwierciedleniem ich potencjału sportowego. O Pogoni Szczecin, Śląsku Wrocław oraz Cracovii pod wodzą trenera z baśni tysiąca i jednej wrzutki – Michała Probierza – nawet nie będę się rozwodził. Można zatem dojść do wniosku, iż najpoważniejszym konkurentem Legii w walce o mistrzostwo Polski była… Legia. Inne zespoły z czołówki punktowały bowiem z taką regularnością, z jaką Polacy jeżdżą na mundial – ze dwa mecze wygrali, potem w trzech kolejnych nie byli w stanie zgarnąć kompletu punktów, następnie przydarzyła się jakaś seria bez porażki, która znów została przerwana przez mecze bez zwycięstwa. I tak w kółko. Jeśli Legia z takimi kontrkandydatami do tytułu nie byłaby w stanie go zdobyć, byłaby to katastrofa, naprawdę.

               Czy obecny skład pozwala myśleć o fajnej przygodzie w pucharach?
I nie mam tu na myśli wyjścia z grupy Ligi Mistrzów, bynajmniej. Raczej możliwość rozegrania 6 spotkań w fazie grupowej Ligi Europy i zdobycie 6-8 punktów. Umówmy się, w ostatnich latach polskie zespoły z taką regularnością rozpieszczały swoich kibiców grą w europejskich pucharach, iż taki wynik uznalibyśmy pewnie za światełko w tunelu. Wracając do pytania zawartego na początku tego akapitu: moim zdaniem nie. Spośród bramkarzy trenerzy mają do dyspozycji: solidnego Radka Cierzniaka, młodego i niedoświadczonego Wojciecha Muzyka oraz obiecującego juniora – Cezarego Misztę. Niby dramatu nie ma, ale zdecydowanie przydałoby się wzmocnić tę formację. Środek obrony? Bardzo doświadczeni Jędza oraz Igor Lewczuk, do tego Mateusz Wieteska, na którego osobiście mam alergię i liczę, że klub sprzeda go przy pierwszej sposobności. W zasadzie na tym wyliczanie stoperów można zakończyć, gdyż Inaki Astiz ma już jakieś 140 lat i z pewnością nie będzie odgrywał w zespole większej roli, a William Remy częściej niż na boisku widywany jest w gabinetach lekarskich. Boki obrony? Lewa strona całkiem nieźle obsadzona – jest Michał Karbownik (o ile nie zostanie sprzedany), który może też grać na prawej stronie obrony oraz w środku pola. Jest Luis Rocha (czy będzie w kolejnym sezonie – okaże się), który może żadnym wirtuozem nie jest, ale nie można zaliczyć go też do kategorii szrot. Pozyskano także Filipa Mladenovica, co uważam za bardzo dobry ruch ze strony warszawskich działaczy. Na prawej stronie defensywy też byłoby całkiem obiecująco, gdyby nie Marko Vesovic i jego zerwane więzadła w kolanie, przez które Czarnogórzec w tym roku raczej już nie wybiegnie na boisko. Pozostaje przeciętny Paweł Stolarski (+ ewentualnie Karbownik), ewidentnie potrzebne jest więc wzmocnienie. Środek pola wydaje się być obsadzony naprawdę nieźle, do dyspozycji trener Vukovic ma tam Andre Martinsa, Domagoja Antolica, Bartosza Slisza, Waleriana Gwilię oraz Luquinhasa. Na skrzydle pewniakiem jest Paweł Wszołek, ale brakuje gościa robiącego robotę po drugiej stronie boiska. Niestety, Arvydas Novikovas, Mateusz Cholewiak ani tym bardziej Piotr Pyrdoł nie gwarantują jakości predestynującej ich  do gry w pierwszej „11” takiego klubu jak Legia. Luqinhas też zdecydowanie lepiej niż na boku sprawdza się jako podwieszony. W ataku mamy natomiast Jose Kante, który powinien być gotów do gry w ciągu 1,5 miesiąca, drewnianego Tomasa Pekharta oraz młodziutkiego Macieja Rosołka. Szału nie ma, sami przyznacie.

Podsumowując, obecna kadra warszawskiego zespołu zdecydowanie wymaga wzmocnienia. Może nie rewolucji, ale z pewnością na Łazienkowską powinno zawitać 4-5 piłkarzy, którzy z miejsca podnieśliby poziom sportowy. Mam ogromną nadzieję, iż zespół ds. sportowych stanie na wysokości zadania i zapewni drużynie jakościowe wzmocnienia, aby tegoroczna przygoda w europejskich pucharach ponownie nie zakończyła się pocałunkiem śmierci (po raz kolejny ukłony dla złotoustego trenera Probierza). Czego życzę nie tylko Legii, ale także pozostałym klubom, które w najbliższych miesiącach będą reprezentowały Polskę na arenie międzynarodowej.


czwartek, 2 lipca 2020

Hakimi w Interze, czyli zwiastun gorącego, transferowego lata


Achraf Hakimi został nowym piłkarzem Interu Mediolan. Marokańczyk przeszedł już obligatoryjne testy medyczne i podpisał z mediolańskim klubem kontrakt obowiązujący do czerwca 2025 roku. Można śmiało zaryzykować tezę, iż dyrektorzy ds. sportowych mediolańczyków – Beppe Marotta oraz Piero Ausilio – zrobili kolejny świetny interes. Pozyskali bowiem gracza naprawdę wysokiej klasy, a także na tyle młodego, że spokojnie będzie w stanie wspiąć się na jeszcze wyższy poziom, stając się jednym z najlepszych na świecie na swojej pozycji. Warto także zauważyć, że równie ważny co sportowy jest aspekt ekonomiczny. Nieoficjalnie mówi się, iż mediolańczycy zapłacą za 21-latka około 40 milionów + kolejne 5 milionów zmiennych. W umowie pomiędzy klubami nie zawarto także żadnej klauzuli odkupu, Real będzie miał jedynie możliwość wyrównania oferty w przyszłości (oznacza to, iż jeśli za rok jakiś klub zaoferuje za Hakimiego przykładowe 70 milionów i oferta zostanie zaakceptowana, Królewscy będą mogli złożyć identyczną ofertę, która również będzie musiała zostać zaakceptowana). Wśród kibiców – szczególnie tych na co dzień sympatyzujących z madrycką drużyną – dało się słyszeć głosy o bezsensowności tego ruchu. Poniżej postanowiłem przedstawić kilka argumentów przemawiających za tym, iż sprzedaż Marokańczyka do Interu nie jest wcale tak głupią koncepcją i nie musi wcale oznaczać, że Florentino Perez nagle postradał zmysły.

               Po pierwsze: aspekt taktyczny. Real Madryt pod wodzą Zizou preferuje formację 4-4-3, względnie 4-5-1. Głównym zadaniem bocznych obrońców w tym systemie – szczególnie w spotkaniach przeciwko słabszym rywalom – jest naturalnie atakowanie, wspomaganie skrzydłowych. Ale nie tylko. Przy takim stylu gry boczny defensor musi być niczym samochodzik napędzany bateriami Duracell, przez całe 90 minut zasuwając od jednego pola karnego do drugiego, mając przy tym duże umiejętności w grze obronnej. Po analizie gry Hakimiego w barwach Borusii Dortmund uważam, iż Marokańczyk takich umiejętności póki co nie posiada. Owszem, ma niesamowitą wydolność, potrafi biegać przez cały mecz na niewyobrażalnej intensywności. Ale właśnie braki w grze obronnej powodują, że zdecydowanie lepiej sprawdza się w formacji 3-5-2, na pozycji wahadłowego. Przy takim ustawieniu ma zdecydowanie mniej zadań defensywnych oraz świadomość, że – nawet przy spóźnionym powrocie – jest jeszcze trzech stoperów, którzy wyjaśnią sprawę. A nie muszę przecież dodawać, iż ulubioną (i chyba jedyną stosowaną) formacją drużyn prowadzonych przez Antonio Conte jest właśnie 3-5-2, z bardzo ofensywnie usposobionymi wahadłami.

               Po drugie: aspekt sportowy. Na pierwszy rzut oka argument niezbyt logiczny. Bo który poważny menadżer sprzedaje zawodnika lepszego, a pozostawia w klubie słabszego? Uprzedzam Was z góry, iż to tylko moje przypuszczenia, ale zastanówmy się nad tym na spokojnie. Hakimi już teraz prezentuje wysoki poziom, a z każdym rokiem powinien być tylko lepszy. Logicznym jest więc, iż będzie chciał spędzać na boisku coraz więcej czasu i pełnić w drużynie coraz bardziej istotną rolę. Jednocześnie trzeba pamiętać, iż w klubie wciąż jest Dani Carvajal, który – choć ostatnio przechodzi nieco gorsze chwile – ma dopiero 28 lat i jeszcze przynajmniej 4-5 kolejnych pogra na światowym poziomie. Real miałby zatem potencjalnie dwóch świetnych, bocznych obrońców i zbyt mało minut do rozdysponowania, aby obu zadowolić w pełni. Potrafię zatem wyobrazić sobie sytuację, w której Zinedine Zidane dochodzi do wniosku, iż woli zachować jasną hierarchię: niepodważalnym numerem jeden na pozycji prawego obrońcy jest Dani Carvajal, a jego zmiennik – być może będzie to Alvaro Odriozola, tego nie wiem – z pewnością ustępuje mu klasą, ale na spotkania o niższej temperaturze będzie idealny.

               Po trzecie: aspekt finansowy. Zgadza się, w ostatnich latach kluby płaciły za piłkarzy niebotyczne ceny. Ale pamiętajmy o trzech kwestiach. Przede wszystkim ostatnie miesiące i sytuacja związana z pandemią COVID-19 wywróciły rynek transferowy (i nie tylko) do góry nogami. Nikt nie powinien oczekiwać, że aktualnie kluby będą szastać pieniędzmi równie mocno co jeszcze dwa okienka transferowe wstecz. A blisko 50 milinów zarobionych na jednym tylko zawodniku pozwoli Florentino Perezowi pomyśleć także o transferach do klubu. Co więcej, pamiętajmy, iż w zasadzie od zawsze najwięcej płaciło się za zawodników ofensywnych – napastników, skrzydłowych, ofensywnych pomocników. To oni zdobywali decydujące bramki, czarowali kibiców pięknymi zagraniami i sprzedawali najwięcej koszulek ze swoim nazwiskiem. Achraf Hakimi jest jednak „tylko” wahadłowym. Niezwykle istotnym, ale – mimo wszystko – elementem większej machiny o nazwie „Inter Mediolan”. Choć przyznaję, biorąc pod uwagę, iż Inter kupuje chłopaka z naprawdę ogromnym potencjałem, nawet dla mnie fana Nerazzurri, kwota ta wydaje się niezwykle kusząca. Ale pozwoli mi to płynnie przejść do punktu trzeciego, czyli Beppe Marotty oraz Piero Ausilio. Ci dwaj Panowie od pewnego czasu robią naprawdę znakomitą robotę i ten transfer jak najbardziej wpisuje się w ten trend. Na szczęście czasy Massimo Morattiego, kiedy Inter skupował przepłacone gwiazdy za ogromne pieniądze oraz oddawał świetnych zawodników przeminęły. Dzięki spójnej wizji oraz ogromnej pracy wykonanej przez obu dyrektorów sportowych klub jest w stanie ściągać w swoje szeregi takich zawodników jak Hakimi czy wcześniej Eriksen lub Lukaku. Sytuacja jeszcze dwa lata temu nie do wyobrażenia.

               Tytułem podsumowania, nie uważam, aby Real Madryt na sprzedaży Marokańczyka poczynił deal stulecia. Wręcz przeciwnie, wydaje mi się, że za jakiś czas mogą tego pożałować. Ale jestem w stanie zrozumieć ten ruch oraz poprzeć go konkretnymi argumentami, które opisałem powyżej. Inter natomiast w ostatnim czasie imponuje na rynku transferowym. Jakiś czas temu Beppe Marotta wypowiadał się, iż klub szuka na rynku transferowym okazji i jeśli takowa się trafia – próbują ją wykorzystać. Tak było w zimowym okienku z Christianem Eriksenem, tak było latem z Achrafem Hakimim. Naprawdę, jestem bardzo ciekawych kolejnych ruchów transferowych mediolańskiego klubu…