czwartek, 23 kwietnia 2015

Życie bez "Lukity" jednak istnieje?

      

       Zdecydowanie najciekawszym piłkarskim wydarzeniem minionego dnia było rewanżowe starcie ćwierćfinałowe Ligi Mistrzów pomiędzy Realem i Atletico. Diego Simeone oraz jego podopieczni mieli okazję pobić rekord Pepa Guardioli i po raz ósmy z rzędu nie przegrać w starciu z „Królewskimi”. Fiestę popsuli jednak zawodnicy Blancos, którzy zdominowali rywala z Calderon i ostatecznie – po złotym golu „Chicharito” Hernandeza – to oni mogli cieszyć się z awansu do półfinału. Atletico bardzo długo przy życiu trzymał Jan Oblak, który rozgrywał kapitalny dwumecz, ale w końcu i on musiał skapitulować. Największym zaskoczeniem – o którym w dużej mierze będzie traktował ten tekst – było jednak wystawienie Sergio Ramosa na pozycji defensywnego pomocnika. Carlo Ancelotti postanowił zastosować ten, bez wątpienia ryzykowny, manewr i w moim odczuciu nie zawiódł się. Wychowanek Sevilli grywał już w przeszłości na pozycji defensywnego pomocnika, ale zdarzało się to incydentalnie, w wyjątkowych przypadkach. Jak poradził sobie we wczorajszym spotkaniu?
            Jedno jest pewne, Ramosowi nie udało się w pełni załatać dziury po Luce Modriciu. Następującym stwierdzeniem nie odkryję Ameryki, ale w obecnej kadrze Realu żaden zawodnik nie jest w stanie zastąpić Chorwata. Moim zdaniem jest to najlepsza „ósemka” na świecie, która ma kolosalny wpływa na grę Realu. Jego zastąpienie jest po prostu niemożliwe i siłą rzeczy „Królewscy” tracą na jakości, kiedy Lukita nie może grać. Nie to było jednak głównym zadaniem Ramosa we wczorajszym spotkaniu. Hiszpan przejął bowiem rolę najbardziej defensywnego pomocnika, którą zwykle piastował Toni Kroos, odciążając tym samym Niemca od części zadań obronnych. I trzeba powiedzieć, że etatowy stoper reprezentacji Hiszpanii wywiązał się ze swoich zadań bez większego zarzutu. Ogromna waleczność i determinacja sprawiły, że Real zdecydowanie wygrał walkę o środek pola, co miało niebagatelny wpływ na przebieg całego spotkania. Wychowankowi Sevilli zdarzały się co prawda momenty dekoncentracji, kiedy to w łatwej – wydawałoby się – sytuacji podawał piłkę wprost pod nogi zawodników Rojiblancos. Generalnie jednak jego gra defensywna stała na wysokim poziomie, przez co Atletico nie stworzyło sobie zbyt wielu groźnych sytuacji.
            O ile gra defensywna w wykonaniu Sergio była naprawdę dobra, o tyle kreowanie gry i podłączanie się do akcji ofensywnych nie wychodziło mu już tak dobrze. Choć tak po prawdzie trudno się temu dziwić, bo Ramos – jako typowy środkowy obrońca – na co dzień raczej nie zajmuje się kreacją ofensywnych poczynań zespołu. We wczorajszym meczu rolę tę przejął raczej Toni Kroos. Ramos nie bał się co prawda trudniejszych zagrań, nie starał się grać „na alibi”, do najbliższego, ale też nie popisał się w ofensywie żadnym zagraniem wartym większej uwagi (czemu trudno się dziwić). Grał rozważnie, bezpiecznie, bez większego ryzyka. Kilka razy zaprezentował swój firmowy, wspaniały przerzut, oddał też jeden strzał, który jednak bez trudu wyłapał Oblak. W tym miejscu muszę jednak wrzucić kamyczek do jego ogródka, gdyż moim zdaniem zbyt rzadko pojawiał się on w polu karnym gości. Jak wiadomo, jednym z głównych atutów Ramosa jest fantastyczna gra głową. Wydaje mi się więc, że w momencie kiedy piłka znajdowała się w bocznych sektorach boiska, wychowanek Sevilli powinien częściej ruszać w pole karne, gdzie po dośrodkowaniu miałby szansę na oddanie groźnego strzału głową. Oczywiście w tym czasie jego rolę defensywnego pomocnika przejmowałby Toni Kroos. Są to jednak tylko dywagacje, bo ostatecznie „Królewscy” wygrali to spotkanie, a taktyka obrana przez Carlo Ancelottiego okazała się nad wyraz skuteczna.
            Podsumowując, Sergio Ramos rozegrał wczoraj naprawdę przyzwoite zawody, bardzo solidnie w defensywie oraz przyzwoicie w ofensywie. Rzecz jasna szkoleniowiec Los Blancos nie będzie wystawiał wychowanka Sevilli na pozycji defensywnego pomocnika zbyt często, niemniej uważam, iż na spotkania z silniejszymi rywalami (szczególnie w kontekście zbliżających się półfinałów LM) jest to bardzo ciekawe rozwiązanie.

W pozostałych ćwierćfinałach bez niespodzianek

            Dzisiejsza analiza w dużej mierze dotyczyła Sergio Ramosa oraz Realu Madryt, ale przecież w ostatnich dniach rozegrano jeszcze trzy inne, ćwierćfinałowe spotkania piłkarskiej Ligi Mistrzów. Niestety, zdecydowanie zabrakło w nich dramaturgii. Na emocje liczono przede wszystkim w Monachium, gdzie Bayern musiał odrabiać dwubramkową stratę z pierwszego meczu przeciwko Porto. Bawarczycy dwumecz rozstrzygnęli jednak już w pierwszych 40 minutach, kiedy to pięciokrotnie trafiali do portugalskiej siatki. Ostateczny wynik, 6:1, dobitnie świadczy o jednostronności tego spotkania. Warto również dodać, że świetny występ zaliczył zdobywca dwóch bramek – Robert Lewandowski.
            Po pierwszym meczu na Parc des Princes chyba nikt nie wierzył, że Paris Saint-Germain jest w stanie odrobić straty z pierwszego meczu. Porażka 1-3 na własnym stadionie w zasadzie kończyła rywalizację w tym dwumeczu już na jego półmetku. W rewanżu obyło się bez sensacji i Barcelona pewnie awansowała do półfinału. Wynik otworzył Neymar (genialna asysta Iniesty!), który jeszcze przed przerwą ustalił wynik spotkania na 2-0. Po tym golu oglądaliśmy już typowe „dożynki” Paryżan, którzy mniej więcej od 15. minuty wyglądali tak, jakby najchętniej rzucili na murawę ręcznik i oddając walkowera udali się do szatni (wyjątek stanowił Marco Verratti).
            W drugim środowym meczu Juventus wywalczył awans kosztem AS Monaco. Pierwszy mecz, wygrany przez podopiecznych Maxa Allegriego nakazywał sądzić, że w rewanżu będziemy świadkami emocjonującego widowiska. Niestety, nic bardziej mylnego. Zawodnicy obu zespołów zaprezentowali bowiem zgromadzonym kibicom jeden z najnudniejszych spektakli w bieżącym sezonie. Juve – ukontentowane wynikiem dwumeczu – ustawiło się na własnej połowie i mądrze broniło dostępu do swej bramki. Gospodarze z księstwa mimo, że grali bardzo ambitnie, nie mieli żadnego pomysłu jak sforsować szczelną defensywę mistrzów Włoch. I choć może wynik dwumeczu na to nie wskazuje to awans Juventusu raczej nie podlegał dyskusji. W półfinale znalazła się drużyna bardziej dojrzała, wyrachowana i – mimo wszystko – o większych umiejętnościach czysto piłkarskich.

            A już jutro odbędzie się losowanie półfinałów LM. Wydaje się, że każda z drużyn biorących w nim udział chciałaby trafić na Juventus Turyn. Bo choć Juve to bez wątpienia bardzo dobry zespół, to przy Realu, Barcelonie i Bayernie wypada blado. Błędem byłoby jednak skreślanie podopiecznych Allegriego jeszcze przed pierwszym gwizdkiem. Jeśli miałbym zabawić się w typowanie to uważam, że Real zmierzy się z Juventusem, a Guardiola powróci na Camp Nou. Ale w typowaniu zawsze byłem słabym, więc zapewne pomylę się i tym razem J

poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Warszawskie deja vu


            Cóż, wracam po dłuższej przerwie… Złożyło się na to kilka czynników, które jednak nie są na tyle ważne, aby o nich wspominać. Najważniejsze – przynajmniej dla mnie – że wracam z nowymi siłami i głodem pisania! J
            Przyznam szczerze, że wolałbym uniknąć pisania takich tekstów, jak ten dzisiejszy. Dotyczy on bowiem mojego ukochanego klubu, w którym nie dzieje się ostatnio najlepiej. Co prawda Warszawska Legia w dalszym ciągu przewodzi ligowej tabeli, ale jej przewaga nad drugim w tabeli Lechem wynosi już tylko dwa „oczka”, a w minioną sobotę podopieczni Henninga Berga przegrali już ósme spotkanie w bieżącym sezonie, ulegając na wyjeździe Lechii Gdańsk 0-1. Sami przyznacie, że 8 porażek w 27 spotkaniach to bilans fatalny, przynajmniej w odniesieniu do drużyny aspirującej do mistrzostwa Polski oraz ewentualnej grze w elitarnej Lidze Mistrzów. Nie wiem jak innym, ale mnie obecna Legia do złudzenia przypomina tę prowadzoną przed trzema laty przez Macieja Skorżę. Wtedy też była to drużyna bez charakteru, toporna, do bólu przewidywalna. I nie muszę chyba przypominać, jak skończył się tamten sezon… Warto zastanowić się zatem, gdzie leży przyczyna fatalnej dyspozycji „Wojskowych” w rundzie wiosennej? Gdzie zostały popełnione błędy? Według mnie możemy wyróżnić trzy główne powody takiej sytuacji.

Nadmierne roszady

            Główny – moim zdaniem – powód słabych wyników Legii w bieżącej rundzie. Bardzo trafnie został on również opisany w jednym z felietonów na portalu legia.net. I przyznam szczerze, że w 100% zgadzam się z opinią zawartą w wymienionym przeze mnie tekście. Henning Berg bardzo często wspomina o rotacji, żeby zawodnicy teoretycznie pierwszego składu nie byli przemęczeni. Problem w tym, że to co serwuje Norweg to nie rotacja, a istne trzęsienie ziemi! Uważam bowiem, że z rotacją mamy do czynienia, gdy w wyjściowym składzie na kolejny mecz dokonuje się 2-3 roszad, wymieniając jedynie zawodników w najsłabszej dyspozycji lub tych najbardziej przemęczonych (dochodzą do tego jeszcze kontuzje i pauzy za kartki). Jeśli jednak trener w dwóch kolejnych spotkaniach wystawia dwie zupełnie różne drużyny to mamy już do czynienia z rewolucją. Co znamienne, przez takie podejście trenera zanika również rywalizacja. Piłkarze nie mają bowiem odpowiedniej motywacji wiedząc, że czego by nie zrobili – w najbliższym ważnym meczu i tak wyjdą w pierwszym składzie (i analogicznie – czego by nie zrobili, w ważnym spotkaniu i tak nie zagrają od pierwszych minut). Najbardziej jaskrawym przykładem jest tutaj Orlando Sa. Portugalczyk może nie jest w najwyższej formie, ale ma to coś, co cechuje dobrego napastnika – strzela bramki. I choć w tym sezonie jest głównie rezerwowym, to w lidze uzbierał już 11 trafień. Tylko co z tego, skoro zamiast niego w pierwszym składzie najczęściej występuje Marek Saganowski, który w spotkaniu Pucharu Polski z Podbeskidziem w końcu się przełamał i przerwał trwającą 147 miesięcy posuchę strzelecką. Rywalizacja w drużynie to bardzo ważny element, który napędza zespół i pozwala mu stać się jeszcze mocniejszym. Jej brak ma skutek zupełnie odwrotny.

Błędy w okresie przygotowawczym

            Argument dość rzadko wymieniany, aczkolwiek bardzo ważny. Wydaje się bowiem, że legioniści nie zostali należycie przygotowani do rundy wiosennej. Bo choć od pewnego czasu grają już systemem 7-dniowym (jeden mecz w tygodniu), to w końcowych fragmentach spotkań ewidentnie widać, że zaczyna brakować im „pary”. Oczywiście pisząc o okresach 7-dniowych mam również na myśli „rewolucję Berga”, o której pisałem w poprzednim akapicie. Bo choć Legia grała w środku tygodnia dwa dwumecze pucharu Polski – ze Śląskiem i Podbeskidziem – to mało który zawodnik grał po 90 minut zarówno w pucharze, jak i 3-4 dni później w lidze. Wracając jednak do meritum, kiedy trener Berg przychodził do klubu zimą zeszłego roku, okres przygotowawczy był wyjątkowo krótki. Norweg postanowił więc, że zawodnicy przepracują ten czas trochę luźniej, bazując głównie na zajęciach z piłkami. W tym roku szkoleniowiec ekipy z Łazienkowskiej postanowił powtórzyć ten manewr, aczkolwiek tym razem nie przyniosło to oczekiwanego skutku. Całkiem możliwe też, że rację mają osoby uważające, że główną przyczyną słabego przygotowania legionistów jest osoba trenera od przygotowania fizycznego. I faktycznie, póki odpowiedzialny za to był Cesar Sanjuan „Szklarz”, drużyna z Łazienkowskiej była „nie do zajechania”, ewidentnie górując w tym elemencie nad innymi drużynami. Po jego odejściu Legia zaliczyła pod tym względem spory regres. Może warto pomyśleć nad powtórnym zatrudnieniem Sanjuana? Tym bardziej, że przed kilkoma tygodniami zakończył on swą przygodę z Osasuną Pampeluna…

Bierność na rynku transferowym

            Temat najczęściej wałkowany w mediach, dlatego też nie będę zbyt długo się nad nim rozwodził. To prawda, że Legia zimą nie dokonała ani jednego prawdziwego wzmocnienia pierwszej jedenastki, sprzedając przy tym największą gwiazdę. Malarz jest jedynie solidnym zmiennikiem, Furman nie dostaje tylu szans, na ile zasłużył swoją grą w tych kilku meczach, a Masłowski wygląda jakby na boisko wychodził z dwukilowym bagażem w gaciach. Prawdą również jest to, że nikt nie przejął na swoje barki odpowiedzialności za grę po odejściu Miro Radovica. Wszystko to prawda, ale moim zdaniem Legia dysponuje na tyle silną i wyrównaną kadrą, że ubytek nawet takiego zawodnika jak Rado nie powinien spowodować aż takiej dysproporcji w wynikach. Jeśli bowiem popatrzymy na skład drużyny z Łazienkowskiej to praktycznie na każdej pozycji mamy do czynienia z czołowymi zawodnikami tej ligi. Tylko właśnie, nazwiska nie grają. Jak zwykle wszystko weryfikuje boisko i obecna forma zawodników, czyli to, o czym wspomniałem w poprzednim akapicie.


            Podsumowując, nie będę specjalnie odkrywczy pisząc, że nie jest dobrze. W tej chwili można już chyba powiedzieć, że Legia przeżywa kryzys i jak najszybciej musi się z niego wydostać. Oczywiście nic jeszcze nie jest przesądzone. Najważniejsze mecze wciąż przed podopiecznymi Henninga Berga, a ponadto legioniści – mimo słabej gry i wyników – wciąż przewodzą ligowej tabeli. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że piłkarze oraz sztab szkoleniowy wreszcie wyciągną te legendarne wnioski – o których mówią po każdym niekorzystnym wyniku – i wrócą na właściwe tory. Bardzo chciałbym bowiem po raz kolejny udać się na Starówkę i wspólnie świętować trzeci z rzędu tytuł mistrzowski!