sobota, 14 czerwca 2014

O mundialu sprzed 60 lat...

                MUNDIAL. Jedno słowo, tysiące emocji. Czas, kiedy możemy oglądać fantastyczne bramki, zachwycać się fenomenalnymi interwencjami bramkarzy, podziwiać pomysłowość ludzi zasiadających na trybunach, a także – niestety – czuć zażenowanie po kolejnych sędziowskich gafach. Tak, mistrzostwa świata w piłce nożnej Brasil 2014 ruszyły pełną parą… Jednak nie o bieżących wydarzeniach mam dziś zamiar pisać. Jak wszyscy zapewne doskonale już wiedzą, największym beneficjentem pierwszych dwóch dni turnieju są Holendrzy, którzy rozbili w pył aktualnych mistrzów świata – Hiszpanów. Drużyna Oranje zagrała nie tylko pięknie dla oka, ale i bardzo skutecznie, co z miejsca stawia ich w roli mocnego kandydata do medalu. Klamrą spinającą wczorajsze spotkanie pomiędzy Hiszpanią a Holandią oraz to, o czym będzie traktował ten tekst jest właśnie piękna gra. Otóż, równe 60 lat temu – w 1954r. – widzowie mieli okazję oglądać jedną z najlepszych drużyn w historii futbolu.
                WĘGRY. Aktualnie co najwyżej europejski średniak. Kraj, który ostatni raz na wielkim turnieju zagrał blisko 30 lat temu, w 1986 roku w Meksyku. Dzisiaj na dźwięk tego słowa żadnemu z poważnych zawodników nie zadrżą łydki. Ale w okresie powojennym, na przełomie lat 40. i 50. było zupełnie inaczej. „Madziarzy” doczekali się wówczas piłkarskiego pokolenia, które zdarza się raz na kilkaset lat. Narodziny „złotej drużyny” miały miejsce w 1952 roku, podczas Igrzysk Olimpijskich w Helsinkach. Węgrzy wygrali wówczas wszystkie pięć spotkań, które przyszło im rozgrywać. Strzelili w nich 20 bramek, tracąc zaledwie 2. Prawdziwy popis dali w ćwierćfinale – pokonując Turków 7:1 – a następnie w półfinale, kiedy to rozbili Szwedów 6:0.
                Swoją dominację Węgrzy chcieli potwierdzić dwa lata później, na mundialu w Szwajcarii. Mając w składzie takich zawodników jak József Bozsik, Ferenc Puskas, czy fenomenalny Sandor Kocsis z miejsca stali się głównym faworytem do zdobycia Złotej Nike. W fazie grupowej los przydzielił im reprezentacje RFN, Turcji oraz Korei Południowej. W swoim pierwszym spotkaniu „Madziarzy” rozbili Koreę Południową aż 9:0, a kilka dni później „przejechali się” po  Niemcach 8:3! Siedem spośród tych bramek zdobył Kocsis, trzy dołożył Puskas. W ćwierćfinale przyszło im zmierzyć się z ekipą „Canarinhos”, który bez trudu ograli 4:2. Dopiero w półfinale trafili na godnego siebie rywala, kiedy to po dogrywce (po dwóch golach Kocsisa) pokonali – również w stosunku 4:2 – Urugwaj. W finale los ponownie zetknął ich z drużyną RFN, która zdążyli już upokorzyć podczas spotkań grupowych. I przez pierwszych kilka minut wydawało się, że finał będzie miał identyczny przebieg. Węgrzy błyskawicznie wyszli na dwubramkowe prowadzenie po golach Puskasa oraz Czibora. Potem jednak stała się rzecz niewytłumaczalna. Jedna drużyna nagle przestała grać w piłkę, drugiej natomiast wszystko zaczęło wychodzić. Niemcy straty odrobili jeszcze przed przerwą, a w drugiej części strzelili zwycięskiego gola, zdobywając tym samym trofeum. Tyleż niespodziewanie, co zasłużenie. Węgrom na pocieszenie został jedynie tytuł króla strzelców dla Sandora Kocsisa (11 bramek).
                Jak się okazało, był to schyłek jednej z najwspanialszych drużyn w historii futbolu. Podczas następnych Igrzysk Olimpijskich – w 1956 roku w Melbourne – węgierscy piłkarze już nie wystąpili. Za punkt kulminacyjny uważa się Powstanie Węgierskie (właśnie w 1956 roku), z powodu którego wielu świetnych zawodników – na czele z Puskasem, Kocsisem i Cziborem – wyemigrowało do Hiszpanii. Puskas został zawodnikiem Realu Madryt, Kocsis i Czibor grali w Barcelonie. Rzecz jasna w tamtych czasach Węgry znajdowały się za tzw. „Żelazną Kurtyną”, emigracja oznaczała zatem dożywotni zakaz gry w reprezentacji narodowej. Z biegiem lat reprezentacja Węgier stawała się coraz słabsza i nigdy już nie powróciła do dawnej świetności.

                W kolejnych latach futbol rozwijał się bardzo dynamicznie, na mistrzostwach świata pojawiały się kolejne drużyny grające niezwykle widowiskowo – jak choćby Brazylia w 1970r. albo Rinus Michels oraz jego „futbol totalny”. W ostatnich latach pojawiła się także „La Furia Roja” – Hiszpania ze swoją słynną tiki-taką. Zaryzykuję jednak tezę, że żadna z tych drużyn – umiejętnościami ani widowiskowością – nie dorównywała legendarnej ekipie „Madziarów”, prowadzonej przez Gustava Szebesa. Kto wie, może wreszcie, po tylu latach, podczas tegorocznego mundialu objawi nam się drużyna pokroju Puskasa, Kocsisa i spółki?

wtorek, 10 czerwca 2014

Pieniądz okiełznał "Nieposkromione Lwy"?

                Po bardzo długim czasie postanowiłem reaktywować mojego bloga i ponownie zacząć pisać… Dlaczego wracam do pisania? Choć w zasadzie lepsze będzie pytanie: dlaczego przestałem pisać? Otóż złożyło się na to wiele czynników. Przede wszystkim długa kontuzja, która wyeliminowała mnie z treningów na długi czas, przez co nie mogłem opisywać swoich biegowych zmagań. Brak weny? Możliwe. Mało interesujący czas w świecie futbolu? Niewykluczone. Najważniejsze jednak, że znów postanowiłem pisać i tym razem mam zamiar ruszyć z kopyta! Mam nadzieję, że ktokolwiek będzie tu zaglądał J
                Kilka dni temu natknąłem się na informację, która wywarła na mnie kolosalne wrażenie. Jak co dzień przeglądałem Internet w poszukiwaniu tekstów wartych zainteresowania, kiedy to na jednej ze stron dosłownie powalił mnie ogromny tytuł, który brzmiał: „Reprezentacja Kamerunu nie pojechała na mundial”. Jak zwykle w tego typu sytuacjach, spór rozchodzi się o pieniądze. Władze kameruńskiej federacji proponują zawodnikom po 70 tys. Euro premii na głowę, zawodnicy oczekują stawki w wysokości… 180 tys. Euro! Głównym argumentem piłkarzy „Nieposkromionych Lwów” jest fakt, iż każda federacja za udział w mundialu otrzyma około 6 mln Euro, więc działacze mają z czego płacić. I choć ostatecznie Samuel Eto’o i jego koledzy zameldowali się na brazylijskiej ziemi, ja chciałbym odnieść się krótko do zaistniałej sytuacji.
                W mojej opinii nie do pomyślenia jest, aby o tym, czy drużyna zaprezentuje swój kraj na mundialu decydowała wysokość premii. Niewykluczone, że mam do tego staromodne, trochę idealistyczne podejście, ale według mnie reprezentowanie kraju, z którego się pochodzi jest największą nagrodą. Świadomość, że spośród kilkudziesięciu milionów ludzi znajdujesz się pośród dwudziestu trzech, tych najlepiej grających w piłkę. Ciarki, które przechodzą po plecach, kiedy słuchasz hymnu narodowego oraz świadomość, ile radości możesz dać ludziom w swojej ojczyźnie powinna być ważniejsza niż kilkadziesiąt tysięcy więcej na koncie bankowym. Tym bardziej, że nie mówimy tutaj o zwykłej grupie ludzi. Nie, tutaj chodzi o piłkarzy, którzy w zdecydowanej większości grają w bardzo dobrych, europejskich klubach (względnie – klubach azjatyckich, gdzie zarabiają bajońskie sumy) i ostatnią rzeczą, o której powinni w takiej sytuacji myśleć jest stan konta.
                Warto również zwrócić uwagę na aspekt czysto piłkarski. Otóż, takie przepychanki pomiędzy związkiem a piłkarzami na pewno nie wpływają korzystnie na formę oraz morale tych drugich. Podopieczni Volkera Finke – zamiast przygotowywać się do jednego z najważniejszych wydarzeń w ich sportowych karierach – kłócą się z działaczami o wysokość premii. Niełatwo jest odciąć się od tego na boisku, więc większość z nich nie zaprząta sobie głowy jak najlepszym reprezentowaniem Kamerunu na mundialu, ale ilością zer na rachunku bankowym. I choć pierwotnie szanse „Nieposkromionych Lwów” na wyjście z grupy, w której znajdują się jeszcze Brazylia, Chorwacja oraz Meksyk oceniano relatywnie wysoko, to po tych wszystkich kłótniach o pieniądze mam wrażenie, że prawdopodobieństwo, iż zobaczymy Kamerun w fazie pucharowej są bliskie zeru.
                Sytuacja przypomina mi trochę tę sprzed Euro 2012, kiedy to reprezentanci Polski – na czele z Jakubem Błaszczykowskim – „boksowali się” ze związkiem o wielkość tzw. „wyjściówek”, a także o ilość darmowych biletów na poszczególne mecze. Ostatecznie znaleziono kompromis, choć niesmak pozostał. A nie muszę chyba przypominać, jakie rezultaty osiągała nasza reprezentacja na tamtym turnieju. Z Samuelem Eto’o i jego kolegami może być podobnie…

PS. Ostatecznie reprezentanci Kamerunu postanowili polecieć do Brazylii, co jednak nie zmienia mojej opinii na ich temat.