MUNDIAL.
Jedno słowo, tysiące emocji. Czas, kiedy możemy oglądać fantastyczne bramki,
zachwycać się fenomenalnymi interwencjami bramkarzy, podziwiać pomysłowość
ludzi zasiadających na trybunach, a także – niestety – czuć zażenowanie po
kolejnych sędziowskich gafach. Tak, mistrzostwa świata w piłce nożnej Brasil
2014 ruszyły pełną parą… Jednak nie o bieżących wydarzeniach mam dziś zamiar pisać.
Jak wszyscy zapewne doskonale już wiedzą, największym beneficjentem pierwszych
dwóch dni turnieju są Holendrzy, którzy rozbili w pył aktualnych mistrzów
świata – Hiszpanów. Drużyna Oranje zagrała nie tylko pięknie dla oka, ale i
bardzo skutecznie, co z miejsca stawia ich w roli mocnego kandydata do medalu.
Klamrą spinającą wczorajsze spotkanie pomiędzy Hiszpanią a Holandią oraz to, o
czym będzie traktował ten tekst jest właśnie piękna gra. Otóż, równe 60 lat
temu – w 1954r. – widzowie mieli okazję oglądać jedną z najlepszych drużyn w
historii futbolu.
WĘGRY. Aktualnie
co najwyżej europejski średniak. Kraj, który ostatni raz na wielkim turnieju
zagrał blisko 30 lat temu, w 1986 roku w Meksyku. Dzisiaj na dźwięk tego słowa
żadnemu z poważnych zawodników nie zadrżą łydki. Ale w okresie powojennym, na
przełomie lat 40. i 50. było zupełnie inaczej. „Madziarzy” doczekali się
wówczas piłkarskiego pokolenia, które zdarza się raz na kilkaset lat. Narodziny
„złotej drużyny” miały miejsce w 1952 roku, podczas Igrzysk Olimpijskich w Helsinkach.
Węgrzy wygrali wówczas wszystkie pięć spotkań, które przyszło im rozgrywać.
Strzelili w nich 20 bramek, tracąc zaledwie 2. Prawdziwy popis dali w
ćwierćfinale – pokonując Turków 7:1 – a następnie w półfinale, kiedy to rozbili
Szwedów 6:0.
Swoją
dominację Węgrzy chcieli potwierdzić dwa lata później, na mundialu w
Szwajcarii. Mając w składzie takich zawodników jak József Bozsik, Ferenc
Puskas, czy fenomenalny Sandor Kocsis z miejsca stali się głównym faworytem do
zdobycia Złotej Nike. W fazie grupowej los przydzielił im reprezentacje RFN,
Turcji oraz Korei Południowej. W swoim pierwszym spotkaniu „Madziarzy” rozbili
Koreę Południową aż 9:0, a kilka dni później „przejechali się” po Niemcach 8:3! Siedem spośród tych bramek
zdobył Kocsis, trzy dołożył Puskas. W ćwierćfinale przyszło im zmierzyć się z
ekipą „Canarinhos”, który bez trudu ograli 4:2. Dopiero w półfinale trafili na
godnego siebie rywala, kiedy to po dogrywce (po dwóch golach Kocsisa) pokonali –
również w stosunku 4:2 – Urugwaj. W finale los ponownie zetknął ich z drużyną
RFN, która zdążyli już upokorzyć podczas spotkań grupowych. I przez pierwszych
kilka minut wydawało się, że finał będzie miał identyczny przebieg. Węgrzy
błyskawicznie wyszli na dwubramkowe prowadzenie po golach Puskasa oraz Czibora.
Potem jednak stała się rzecz niewytłumaczalna. Jedna drużyna nagle przestała
grać w piłkę, drugiej natomiast wszystko zaczęło wychodzić. Niemcy straty
odrobili jeszcze przed przerwą, a w drugiej części strzelili zwycięskiego gola,
zdobywając tym samym trofeum. Tyleż niespodziewanie, co zasłużenie. Węgrom na
pocieszenie został jedynie tytuł króla strzelców dla Sandora Kocsisa (11
bramek).
Jak się
okazało, był to schyłek jednej z najwspanialszych drużyn w historii futbolu. Podczas
następnych Igrzysk Olimpijskich – w 1956 roku w Melbourne – węgierscy piłkarze
już nie wystąpili. Za punkt kulminacyjny uważa się Powstanie Węgierskie
(właśnie w 1956 roku), z powodu którego wielu świetnych zawodników – na czele z
Puskasem, Kocsisem i Cziborem – wyemigrowało do Hiszpanii. Puskas został
zawodnikiem Realu Madryt, Kocsis i Czibor grali w Barcelonie. Rzecz jasna w
tamtych czasach Węgry znajdowały się za tzw. „Żelazną Kurtyną”, emigracja
oznaczała zatem dożywotni zakaz gry w reprezentacji narodowej. Z biegiem lat
reprezentacja Węgier stawała się coraz słabsza i nigdy już nie powróciła do
dawnej świetności.
W
kolejnych latach futbol rozwijał się bardzo dynamicznie, na mistrzostwach
świata pojawiały się kolejne drużyny grające niezwykle widowiskowo – jak choćby
Brazylia w 1970r. albo Rinus Michels oraz jego „futbol totalny”. W ostatnich
latach pojawiła się także „La Furia Roja” – Hiszpania ze swoją słynną
tiki-taką. Zaryzykuję jednak tezę, że żadna z tych drużyn – umiejętnościami ani
widowiskowością – nie dorównywała legendarnej ekipie „Madziarów”, prowadzonej
przez Gustava Szebesa. Kto wie, może wreszcie, po tylu latach, podczas
tegorocznego mundialu objawi nam się drużyna pokroju Puskasa, Kocsisa i spółki?