Już jutro oraz pojutrze odbędą się rewanżowe spotkania półfinałowe piłkarskiej Ligi Mistrzów. Najpierw Na Santiago Bernabeu Real podejmie Borussię Dortmund, a dzień później Barcelona oraz Bayern Monachium zmierzą się na Camp Nou. Czy po pierwszych meczach, gdzie w roli gospodarza wystąpiły niemieckie drużyny, możemy jeszcze liczyć na jakiekolwiek emocje?
Real Madryt sam skomplikował sobie sytuację przed rewanżem. Do przerwy remisował bowiem 1-1, choć trzeba przyznać, iż był to dla "Królewskich" wynik dosyć szczęśliwy. Podopieczni Jose Mourinho nie wyciągnęli jednak żadnych wniosków z pierwszej części i dali sobie wbić kolejne trzy bramki, co stawia ich przed rewanżem w ekstremalnie ciężkim położeniu. Musimy jednak pamiętać, że nie mówimy tu o pierwszej lepszej drużynie. Mówimy o Realu Madryt. Śmiem twierdzić, iż jeśli obecni wciąż mistrzowie Hiszpanii zagrają na swoim optymalnym, wysokim poziomie, to na Santiago Bernabeu, przy wspaniałej publice, trzy bramki są w stanie strzelić dosłownie każdej drużynie na świecie. Kluczem będzie jednak poprawienie gry defensywnej, gdyż w Dortmundzie formacja ta, poza Fabio Coentrao, wyglądała wręcz żenująco. Jeśli "Galacticos" zagrają w defensywie na 100% swoich możliwości i unikną głupich błędów przy wyprowadzaniu piłki, to w tym dwumeczu będziemy mieli jeszcze ogromne emocje. Na dzień dzisiejszy szanse na awans oceniam na 60-40 dla BVB.
Zdecydowanie gorzej wygląda sytuacja drugiego, hiszpańskiego półfinalisty, czyli FC Barcelony. Podopieczni Tito Vilanovy w środowy wieczór zmierzą się na Camp Nou z monachijskim Bayernem. Jeśli jednak śmiało można powiedzieć, że Borussia przewyższała Real o klasę, to Bawarczycy byli lepsi od "Dumy Katalonii" nawet nie o dwie, ale o trzy klasy. Co prawda dwie bramki dla gospodarzy pierwszego meczu budziły pewne kontrowersje, ale nie zmienia to faktu, że Bayern całkowicie zdeklasował Barcę, a wynik jest jak najbardziej zasłużony. Jeśli mam być szczery, nie daję Hiszpanom najmniejszych szans na awans. I to z dwóch, prostych przyczyn. Po pierwsze, goście mają zbyt duży potencjał ofensywny, więc będą w stanie zdobyć w stolicy Katalonii co najmniej jedną bramkę. A to sprawi, że gospodarze będą musieli odpowiedzieć aż sześcioma trafieniami. I tu przyczyna numer dwa, Bayern ma bowiem zbyt dobrą linię obrony, na czele z fenomenalnym Manuelem Neuerem, żeby dać sobie wbić pół tuzina bramek. Nie napiszę zapewne nic odkrywczego, ale daję Bawarczykom 99% szans na awans do finału na Wembley, a jeden, skromny procencik pozostawiam podopiecznym Tito Vilanovy. A jakie jest Wasze zdanie na ten temat? Kto Waszym zdaniem zagra w londyńskim finale?
poniedziałek, 29 kwietnia 2013
środa, 24 kwietnia 2013
O Orlen Warsaw Marathon słów kilka...
Bieg na dystansie 10 km podczas Orlen Warsaw Marathon miał
być moim biegowym debiutem na tym dystansie. Wcześniej brałem co prawda udział
w 8. Półmaratonie Warszawskim, ale jednak bieg na dystansie dwa razy krótszym
to zupełnie inny rodzaj wysiłku. Na co dzień jestem dość aktywny fizycznie,
trenując regularnie piłkę nożną, więc nie realizowałem żadnego programu
treningowego, który pomógłby mi osiągnąć cel minimum, czyli przebiegnięcie w
czasie 46-47 minut. Ot, w wolne dni wychodziłem przebiec te 12-13 km, tyle.
Byłem przekonany, że to wystarczy do złamania założonej bariery i - jak się
okazało - nie pomyliłem się.
Pamiątkowa fotka z Marcinem, kilka minut przed startem
Dzień,
w którym miałem zmierzyć się z trasą Orlenu zaczął się wcześnie, jak na
niedzielę, gdyż już o 6:45 czekała mnie pobudka. Następnie lekkie śniadanie, pół
godziny drzemki, Red-Bull na pobudzenie, i wreszcie przechadzka do autobusu
linii 517, gdzie czekał już na mnie Marcin. Około 8:45 byliśmy na miejscu,
gdzie oddaliśmy rzeczy do depozytów, a następnie zaczęliśmy rozgrzewkę. Kilka
minut po 9 ruszyliśmy w okolice startu. Potem jeszcze pamiątkowa fotka i każdy
udał się w swoją stronę; Marcin do strefy maratończyków, ja natomiast do grupy
„10 km”. 9:30 – startuje 6,5 tysiąca maratończyków, a ja coraz mocniej odliczam
czas do własnego startu. Wreszcie, około 10 minut później, jest! Upragniony
sygnał i można zacząć biec. Początek trasy prowadzi Wybrzeżem Szczecińskim, a
następnie Mostem Świętokrzyskim. Obok mnie biegnie aktor, Bartłomiej Topa, ale
szybko zostawiam go w tyle. Podobnie zresztą jak wielu innych „niedzielnych”
biegaczy, którzy chyba nie do końca zdawali sobie sprawę, do czego służyło
ustawienie tzw. „stref czasowych” na starcie. Już na samym początku na
uczestników czeka najtrudniejszy fragment całej trasy – podbieg ul. Tamka. Dla
mnie to jednak bardzo dobra wiadomość, bowiem nie dość, że w tej fazie biegu
będę w stanie pokonać ten odcinek bez większego zmęczenia, to jeszcze porządnie
„przewietrzę” płuca, co w dalszej fazie może mi tylko pomóc. Kilkaset metrów
nieco większego wysiłku, podczas którego wyprzedzam m.in. Roberta
Korzeniowskiego, i jest – koniec podbiegu! Trasa wiedzie Krakowskim
Przedmieściem, a ja czuję, że „wspinaczka” ul. Tamka dobrze mi zrobiła. Po
pokonaniu kolejnych kilkuset metrów zaczynamy mijać maratończyków, biegnących
akurat w drugą stronę. Ten widok mobilizuje mnie jeszcze bardziej, nie ma
bowiem nic lepszego, niż motywacja ze strony innego biegacza. Kilka kolejnych
minut mija bez żadnych przeszkód – biegnę równym tempem, nawet nieco wyższym,
niż zakładałem. Trasa przebiega Krakowskim Przedmieściem, a następnie ul.
Miodową oraz Bonifraterską, aż do Konwiktorskiej, gdzie „odbijamy” w prawo. To
właśnie tam tracę kilka sekund z powodu rozwiązanych sznurówek. Kilkaset metrów
dalej jest półmetek, na który dobiegam z czasem 0:21:48. W międzyczasie
zgarniam kubeczek z wodą, której większość i tak ląduje prosto w oku. Jeszcze
kilkadziesiąt kolejnych sekund i wbiegam na Wybrzeże Gdańskie. Uff… nareszcie
szeroka trasa, dzięki czemu można spokojnie wyprzedzać tych, którzy opadli z
sił. Po przebiegnięciu około 6,5 km, w okolicach Centrum Nauki Kopernik, dopada
mnie lekki kryzys. Wmawiam sobie jednak, że jeszcze nieco ponad 3 km, i że najzwyczajniej
w świecie trzeba się zmusić. Cały czas utrzymuję identyczne tempo, a ponadto
licznie zgromadzeni na trasie kibice dodatkowo mobilizują do zdwojonego
wysiłku. Zaczynam naprawdę ciężko oddychać, ale do mety coraz bliżej, więc nie
ma wyjścia – trzeba biec! Wreszcie dobiegam do Mostu Świętokrzyskiego – jestem
w domu! Na moście wyprzedzam kilku kolejnych, wyraźnie słabnących zawodników i
skręcam w prawo, ponownie na Wybrzeże Szczecińskie. Zerkam na stoper – czas
zapowiada się na niezły, ale przede mną jeszcze długa droga. Sił zdecydowanie
już brakuje, ale mam to szczęście, że koło mnie biegnie człowiek w zdecydowanie
lepszym stanie. „Uczepiam się” go więc i tak obaj dobiegamy do al. Księcia
Poniatowskiego. Jeszcze jeden, krótki podbieg, a po chwili delikatny zbieg –
jestem coraz bliżej. Po chwili trasa zakręca w lewo i – chwała Bogu – już widać
metę! Próbuję jeszcze wykrzesać z siebie resztki sił, aby uzyskać jak najlepszy
wynik, ale nie jest to łatwe. Po kilkudziesięciu sekundach mijam linię mety.
Rzut oka na stoper – 0:43:18 – udało się! Założony plan udało się zrealizować z
nawiązką. Po chwili jeszcze typowa ceremonia w tego typu biegach, czyli poganianie
przez ochroniarzy, a następnie odbiór pamiątkowego medalu. Potem tylko woda,
izotonik… i w pełni usatysfakcjonowany mogę udać się do domu!
Półmetek
Na
koniec kilka słów dotyczących organizacji całej imprezy. Generalnie, plusów
jest o niebo więcej niż minusów. Miasteczko biegacza – wzorowe, depozyty – zero
kolejek, trasa – bardzo fajna, dobra do bicia „życiówek”, atmosfera podczas
biegu – rewelacja (choć to akurat norma), pakiet startowy – baaaardzo
przyzwoity. Jeśli natomiast miałbym szukać jakichś niedociągnięć, to z
pewnością będzie to brak oznaczeń na trasie. Mnie osobiście nie sprawiło to problemu,
gdyż wcześniej dokładnie ją przeanalizowałem, ale dla większości zawodników
było to zapewne spore utrudnienie. Słyszałem też, że na piątym kilometrze
zabrakło wody dla tych, którzy biegli na czas powyżej godziny, ale nie byłem
naocznym świadkiem tego incydentu, więc na jego temat nie mam zamiaru się
wypowiadać. Jednak impreza zorganizowana była niemal perfekcyjnie i za rok z
pewnością znów wystartuję. Wcześniej mam jednak zamiar wziąć udział w kilku
innych biegach na tym dystansie, a najbliższy z nich – XXIII Bieg Powstania
Warszawskiego – odbędzie się już 27. lipca. Tym razem planuję jednak solidnie
się do niego przygotować i być może zejść poniżej magicznej granicy 40 minut.
Czy mi się to uda, czas pokaże… Trzymajcie się i pamiętajcie, że bieganie
bardzo często pomaga pokonywać własne słabości, tak więc, zdecydowanie – warto
biegać! J
Pozdro, Paweł
PS. Gratulacje dla Marcina, który swój pierwszy maraton ukończył w czasie 3 godzin i 36 minut J
Tuż po minięciu linii mety
wtorek, 23 kwietnia 2013
Bereszyński do kadry?
W dzisiejszych czasach i przy obecnym poziomie naszej
piłkarskiej reprezentacji nie trzeba wiele, żeby znaleźć się w orbicie
zainteresowań selekcjonera. Kryteria są bardzo jasne: jeśli jesteś względnie
młody, a dodatkowo zagrałeś kilka niezłych spotkań w polskiej, bardzo
przeciętnej, ekstraklasie, to lada dzień możesz się spodziewać powołania. W
niedalekiej przeszłości media „wpychały” w ten sposób do kadry m.in. Macieja
Jankowskiego z Ruchu Chorzów, Mateusza Machaja z Lechii Gdańsk, czy też
zawodnika Pogoni – Przemysława Pietruszkę. W końcu doszło do tego, że debiut z
orzełkiem na piersi zaliczył nawet Bartosz Rymaniak, który sporadycznie podnosi
się z ławki lubińskiego Zagłębia. Naturalnie, zdecydowana większość z tych
zawodników udowadniała potem, że kilka dobrych meczów w ekstraklasie było
głównie dziełem przypadku, a nie wysokich umiejętności. Zaliczali powolne
„zjazdy”, wtapiając się coraz bardziej w ligową szarzyznę, stając się tym samym
„zmarnowanymi talentami”.
W
ostatnich tygodniach kolejną „ofiarą” mediów stał się zawodnik warszawskiej
Legii – Bartosz Bereszyński. Zawodnik, który przeniósł się do klubu ze stolicy
z Lecha Poznań, przechodził do drużyny „Wojskowych” jako wysunięty napastnik
lub, ewentualnie, boczny pomocnik. Trener Jan Urban przekwalifikował go jednak
na bocznego obrońcę, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Młody zawodnik
zadebiutował na nowej dla siebie pozycji w spotkaniu z Podbeskidziem
Bielsko-Biała i spisał się bardzo przyzwoicie. W kolejnych meczach: z Polonią,
Górnikiem oraz Zagłębiem prezentował się jeszcze lepiej, w każdym z nich będąc
jednym z najlepszych zawodników na boisku. Pytanie, czy kilka meczów z
przeciętnymi zespołami polskiej ekstraklasy wystarczy, by otrzymać powołanie do
reprezentacji narodowej? Moim zdaniem nie.
Z
faktami się nie dyskutuje, więc nie mam zamiaru pisać, iż Bereszyński jest
słabym piłkarzem, a jego ostatnie występy były co najwyżej przeciętne. Nie,
Bartek to bardzo obiecujący, młody zawodnik, który jednak dopiero wchodzi do
dorosłej piłki. Spróbujmy jednak rozłożyć na czynniki pierwsze jego piłkarskie
umiejętności. Weźmy pod uwagę typowe cechy, którymi powinien charakteryzować
się klasowy, boczny obrońca: szybkość, dynamika, wydolność, waleczność, odbiór
piłki, a także jakość dośrodkowań. „Bereś” posiada wszystkie wymienione przeze
mnie cechy, co sprawia, że z pewnością można go uznać za materiał na gracza
dużego formatu. Jeśli jednak spojrzymy na sprawę pod trochę innym kątem to
zauważymy, że tak naprawdę nad każdym z tych elementów musi jeszcze bardzo dużo
pracować. Zmierzam do tego, iż umiejętności, które pozwalają mu radzić sobie z
zespołami pokroju Podbeskidzia czy GKSu Bełchatów zapewne nie wystarczą, gdy
przyjdzie rywalizować na poziomie reprezentacyjnym, często podczas gry
przeciwko wielkim gwiazdom światowego formatu.
Kolejnym
aspektem jest konkurencja, którą Bereszyński musi pokonać, żeby znaleźć się w
kadrze. Moim zdaniem w reprezentacji narodowej nie ma wiele miejsca na
eksperymenty i powinni w niej grać zawodnicy aktualnie najlepsi, a nie tacy,
którzy o jej sile stanowić mogą dopiero za kilka lat. Wychodzę z założenia, że
szkoleniem piłkarzy powinny zajmować się kluby, a do kadry trafiać mają
zawodnicy w pełni ukształtowani, których jedynym zadaniem powinno być
„wchłanianie” taktycznych koncepcji selekcjonera, a nie praca nad techniką, czy
też dośrodkowaniami. Krótko mówiąc, reprezentacja Polski to miejsce dla ludzi,
którzy spośród blisko czterdziestu milionów Polaków znajdują się pośród
dwudziestu najlepiej kopiących piłkę. Dla „Beresia” oznaczałoby to ni mniej, ni
więcej, że aby zagrać w kadrze, powinien być jednym z dwóch najlepszych prawych
obrońców, którzy posiadają polski paszport. Numerem jeden na tej pozycji jest z
pewnością Łukasz Piszczek, co nie powinno budzić żadnych wątpliwości. Natomiast
jeśli chodzi o jego dublera to przyznam, iż miałem w tej kwestii duży zgryz. Na
pewno mocnym kandydatem na to miejsce jest zawodnik warszawskiej Legii – Artur
Jędrzejczyk, który od bardzo dawna prezentuje wysoką, równą formę, choć
ostatnio, właśnie za sprawą Bereszyńskiego, grywa częściej na pozycji stopera.
Silną pozycję w kadrze ma również Marcin Wasilewski, którego nominalną pozycją
przez lata była przecież prawa strona obrony. „Wasyl” może nie imponuje już świetną
dynamiką oraz wydolnością, ale dzięki swojemu doświadczeniu wie doskonale, jak
ustawiać się w defensywie i kiedy, w odpowiednim momencie, podłączyć się do
ataku. Kolejnym chętnym do zastąpienia Piszczka jest Grzegorz Wojtkowiak.
Zawodnik może nieco zapomniany, ale w miarę regularnie pojawiający się w
składzie drugoligowej niemieckiej drużyny, TSV 1860 Monachium. Jest to piłkarz,
który nie oferuje niesamowitych rajdów w ofensywie, za to w defensywie jest
naprawdę trudny do przejścia, co przy grze przeciwko najlepszym reprezentacjom
w Europie może okazać się kluczowe. Na koniec pozostał jeszcze Piotr Celeban.
Zawodnik, który od jakiegoś czasu gra głównie na pozycji stopera, ale
rywalizacja na boku obrony z pewnością nie jest mu obca. Wielką zaletą
wychowanka Pogoni Szczecin jest też skuteczność pod bramką rywali, gdyż gracz
rumuńskiego Vaslui w każdym sezonie przynajmniej 4-5 razy trafia do siatek
rywali, co jak na obrońcę jest znakomitym wynikiem. Moim zdaniem do walki o
miano „dublera” Łukasza Piszczka aspirują właśnie ci czterej zawodnicy, choć
największe szanse dałbym Jędrzejczykowi oraz Wasilewskiemu. A sam fakt, że nie
ma pośród nich Bereszyńskiego świadczy, iż nie jest on jeszcze na tyle dobrym
zawodnikiem, by choćby aspirować do gry w kadrze.
Podsumowując,
Bartosz Bereszyński to z pewnością gracz z zadatkami na zawodnika dużego
formatu, nie tylko w skali krajowej, ale nawet europejskiej. Niesamowita
wydolność, duże przyspieszenie, ogromnie serce do gry, waleczność, a także
przyzwoita technika i dobre dośrodkowanie sprawiają, że zapewne w niedalekiej przyszłości
trafi on do reprezentacji Polski. Na razie jest jednak za wcześnie, gdyż po
kilku dobrych meczach na ekstraklasowym poziomie nie można wyciągać aż tak
daleko idących wniosków. „Bereś” póki co prezentuje poziom solidnego, a przy
tym świetnie prosperującego, ligowca. Jest to jednak za mało, by z czystym
sumieniem wystawić go do gry przeciwko Rooney’owi, van Persiemu, czy Cristiano
Ronaldo i nie mieć przy tym obaw nie
tylko o to, czy starczy mu umiejętności, ale też o to, czy nie „spali się”
psychicznie. Ja, póki co, mam takie wątpliwości, dlatego też jestem
zdecydowanie przeciwny powoływaniu Bartka do kadry już teraz.
poniedziałek, 22 kwietnia 2013
Kilka słów wstępu
Stało się...Oszalałem i zacząłem prowadzić dziennik swoich przemyśleń. Nikogo chyba nie zdziwi, iż dziennik ten w dużej mierze traktować będzie o futbolu. Piłka nożna od zawsze bowiem była moją największą pasją, czymś, o czym mogłem rozmawiać bez przerwy. Na tyle regularnie, na ile pozwoli mi czas, będę zamieszczał tu moje osobiste przemyślenia, dotyczące najczęściej sytuacji w polskiej piłce. Czasem pewnie znajdzie się relacja z meczu, który obejrzałem lub też bramka, która zrobiła na mnie wrażenie. Ot, świat futbolu widziany oczami 22-letniego pasjonata.
Nazwa blogu jest jednak nieco myląca, gdyż nie mam zamiaru pisać wyłącznie o piłce. Od kilku lat mam również drugą sportową pasję - bieganie. Dyscyplina, która początkowo zupełnie do mnie nie przemawiała, ze względu na dużą monotonię. Z czasem jednak, krok po kroku, "wkręcałem się" w to coraz bardziej, aż w końcu regularne pokonywanie kilku-kilkunastu kilometrów stało się elementarną częścią mojego życia. Będziecie mogli zatem przeczytać tu o biegach, w których uczestniczyłem (głównie na dystansie 10 km, choć pewnie znajdą się też "piątki", a także, od czasu do czasu, jakiś półmaraton). Będą to zapewne luźne przemyślenia - od przygotowań do zawodów, przez odczucia towarzyszące mi podczas samego biegu, na organizacji imprezy kończąc.
Tyle tytułem wstępu, niedługo możecie spodziewać się pierwszych "wypocin" w moim wykonaniu :) Pozdro!
Nazwa blogu jest jednak nieco myląca, gdyż nie mam zamiaru pisać wyłącznie o piłce. Od kilku lat mam również drugą sportową pasję - bieganie. Dyscyplina, która początkowo zupełnie do mnie nie przemawiała, ze względu na dużą monotonię. Z czasem jednak, krok po kroku, "wkręcałem się" w to coraz bardziej, aż w końcu regularne pokonywanie kilku-kilkunastu kilometrów stało się elementarną częścią mojego życia. Będziecie mogli zatem przeczytać tu o biegach, w których uczestniczyłem (głównie na dystansie 10 km, choć pewnie znajdą się też "piątki", a także, od czasu do czasu, jakiś półmaraton). Będą to zapewne luźne przemyślenia - od przygotowań do zawodów, przez odczucia towarzyszące mi podczas samego biegu, na organizacji imprezy kończąc.
Tyle tytułem wstępu, niedługo możecie spodziewać się pierwszych "wypocin" w moim wykonaniu :) Pozdro!
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)


